Pierwszy tom Dragonships (swoją drogą, mam wrażenie, że nikt by na tym nie stracił, gdyby wydawca zamiast pozostawiać nazwę oryginalną zastąpił ją „Smoczymi okrętami”), nowego cyklu powieściowego duetu Weis-Hickman, wypadł nieco poniżej moich oczekiwań. Nie dlatego, że rzecz dzieje się w świecie innym od tego, do którego przyzwyczaili się wytrwali czytelnicy „Smoczej lancy”, ale dlatego, że nie bardzo w moim guście jest mitologia, w której bogowie zstępują na ziemię, rozmawiają ze śmiertelnikami, ingerują w ich sprawy i co gorsza, wszczynają wojny między sobą – a także dlatego, że trudno było w Smoczych kościach znaleźć bohatera, do którego dałoby się przywiązać.
Ponieważ jednak raczej nie zrażam się po pierwszym mniej udanym spotkaniu, a wiem już, że tę parę stać na więcej, sięgnęłam po Tajemnicę smoka bez specjalnych oporów – choć też i bez wielkich nadziei – i spotkała mnie przyjemna niespodzianka. Oczywiście panteon Vindrasów działa, jak działał, i to mnie nadal nie zachwyca, ale cała reszta wypada na plus w porównaniu z poprzednią częścią cyklu.
Rzecz dzieje się tym razem w Oranie, zwanym Imperium Światła, gdzie garstka ocalałych Torgunów trafia w charakterze jeńców.Ich los nie jest łatwy, nawet bez udziału perfidnego Raegara, a ten jeszcze nie pokazał wszystkiego, na co go stać. Najgorzej czuje się Skylan – nie dość, że prócz ojczyzny i wolności utracił władzę oraz najbliższego przyjaciela, to jeszcze pozostali patrzą nań wilkiem, upatrując w nim winnego wszystkich nieszczęść. I powoli zaczyna do niego docierać, że pycha i egoizm to źli doradcy… Z próżnego, bezczelnego młodziaka zaczyna wyrastać trzeźwo myślący mężczyzna, który już wie, że siła jednostki to coś innego, niż „w jedności siła”. Dojrzewa również Aylaen - w pierwszej części całkiem nieskomplikowana wewnętrznie - choć utrata Garna wytrąciła ją z równowagi i nadal jest przyczyną wielu nierozważnych kroków.
Pobyt w Oranie dostarcza torguńskim wojownikom wielu przydatnych lekcji: na przykład, że współplemieniec może okazać się wrogiem, a dotychczasowy wróg – sojusznikiem, że nie zawsze opór za wszelką cenę jest lepszy od przynajmniej pozornego podporządkowania się okolicznościom. I że nie należy tracić wiary we własnych bogów… a przynajmniej nie we wszystkich…
Akcja jest dość dynamiczna, zwłaszcza pod koniec przyspiesza tempa, a na scenie pojawia się kilka nowych postaci – drugoplanowych, to prawda, lecz jakże ważnych dla dalszego toku wydarzeń!Napięcie emocjonalne jest zdecydowanie większe, niż w pierwszej części; o ile tamtą przeczytałam właściwie bez większych wahań nastroju, przy tej zdarzyło mi się i zakląć, i dyskretnie otrzeć oczy.
A i sama sceneria została wykreowana dość ciekawie:Oran to takie połączenie starożytnej Grecji (tubylcy nazywają się: Acronis, Kakos, Chloe; tylko Kapłan Generał nosi niepasujące do pozostałych imię Zyprexa, które może przeciętnemu czytelnikowi nie kojarzy się z niczym szczególnym, ale człowiek obeznany z farmakologią wie, że to… nazwa silnego leku psychiatrycznego) i starożytnego Rzymu (z tego ma zdecydowanie więcej: architekturę, armię, dietę – jeńcy są karmieni „obrzydliwą pastą ze zmielonej ryby, zwaną garum” i oliwkami – i publiczne igrzyska z udziałem niewolników) z państwem wyznaniowym, gdzie najwięcej do powiedzenia mają kapłani.
Również tłumaczka zdecydowanie lepiej sobie poradziła z tym tomem niż z pierwszym – nie ma tu już potknięć stylistycznych i jedyne, co może nieco mi zgrzyta w tekście, to współczesne przekleństwa („cholera”, „chrzanić”, „dupa”) w ustach ludzi nie z naszego świata i nie z naszej epoki. Ale o tym rychło się zapomina, gdy zaczyna działać magia smoczych kości…