Muszę przyznać, że pierwszy raz zdarza mi się pisać recenzję z książki, której nie dokończyłam. Rzadko się zdarza, że nie docieram do ostatniej strony, choćby lektura nie do końca odpowiadała moim oczekiwaniom. Niestety, w przypadku Końca Pana Y Scarlett Thomas, było to poza moimi możliwościami.
To, co zachęciło mnie do sięgnięcia po wspomnianą lekturę, to krótka recenzja od wydawcy, po której spodziewałam się kolejnej książki o książce w stylu * Cienia wiatru* Zafona albo * Domu z papieru* Dominqueza . Nie spodziewałam się dużej dozy fantastyki i filozofii. Chciałam się oderwać troszkę od rzeczywistości, ale niekoniecznie wchodząc w za pan brat z Heideggerem czy Derridą . Tymczasem to właśnie różnego rodzaju teorie z zakresu nauk społecznych zajmują większość spośród niemal czterystu stron. Właśnie taką tematyką interesuje się główna bohaterka, Ariel
Manto. Jest to studentka lubująca się w wiktoriańskim naukowcu Thomasie Lumasie, będącym autorem przeklętej książki - właśnie pod tytułem Koniec Pana Y. Przeklętej, bowiem każdy, kto dotychczas ją przeczytał, przepadł bez śladu (co tyczy się także samego autora). I właśnie to tomiszcze Ariel przypadkowo (a może nie?) znajduje w małym antykwariacie. Stając się właścicielką białego kruka, staje się jednocześnie kolejną "ofiarą" lektury.
Właściwie to brzmi to wszystko wciąż zachęcająco. Sama się nabrałam. W dodatku po przeczytaniu wielu recenzji nabrałam dodatkowej ochoty na zanurzenie się w tej historii. Niestety po prostu tego nie objęłam. Radość czytania zastąpiła chęć jak najszybszego odstawienia lektury na półkę oznaczoną "oddam w dobre ręce". Moja głowa z każdą stroną robiła się coraz cięższa od tych wszystkich filozoficznych zadumań, do tego nieco płytka w moim odczuciu bohaterka, która nie wzbudza ani trochę sympatii, wcale nie pomagała mi w próbach przekonania się co do fabuły. Nie twierdzę, że ta książka nikomu nie będzie się podobała, niemniej jednak dla mnie była to zbyt duża męczarnia.