„W dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik, ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny. W dziewiętnaście minut Tytani z Tennessee wyprzedali bilety na swoje mecze fazy play-off. Dziewiętnaście minut trwa odcinek przeciętnego sitcomu – minus reklamy – i tylko tyle zajmuje przejazd od granicy stanu Vermont do miasteczka Sterling w stanie New Hampshire. W ciągu dziewiętnastu minut można się doczekać dostawy zamówionej pizzy. Przeczytać dziecku bajkę lub wymienić olej w aucie. Przejść dwa kilometry. Obrębić dół spódnicy.” Nie o takich dziewiętnastu minutach mowa jednak w rozpoczynającej się powyższym cytatem najnowszej książce Jodi Picoult. Dziewiętnaście minut można wykorzystać w zupełnie odmienny sposób, jednym przynoszący zadośćuczynienie, innym wywracający życie do góry nogami. Można zemścić się na stygmatyzującej społeczności, której daleko do równego traktowania wszystkich
członków i wolnej od jakichkolwiek przejawów tolerancji czy litości. Na twarzach setek ludzi można wyryć zbiorową bliznę przerażenia i rozpaczy, niepodatną na mijający czas, tylko w przysłowiach leczący rany. Można krytycznym okiem spojrzeć na perwersyjnie zdemoralizowany świat, gdzie nastoletni chłopcy wpychają młodszym głowy do szkolnych sedesów, a przyglądające się temu dziewczynki dopingują silniejszym. Ba, można nawet samodzielnie wymierzyć mu karę. Bo na zorganizowanie masakry w przeciętnej szkole w czasie porannych zajęć dziewiętnaście minut w zupełności wystarczy.
Tysiąc dwudziestu sześciu świadków, komplet na sali rozpraw, dziesięć świeżych krzyży na miejscowym cmentarzu, jeden morderca, zbiorowe cierpienie – oto bilans, serwowany nam przez Picoult w Dziewiętnastu minutach. Pisarka prezentuje nam przy tym surowy obraz odczłowieczonej społeczności rozpieszczonych nastolatków, w której mięśnie i auto są podstawowym wyznacznikiem dobrobytu, a katowanie bezbronnych to nie okazjonalne incydenty, a okrutna codzienność. I chyba nikomu nie przyszło do głowy, że może wreszcie nadejść taki dzień, kiedy miarka się przebierze, a ofiara wyewoluuje do roli kata. A tak właśnie stało się z Peterem Houghtonem, który choć raz postanowił zamienić się ze swoimi oprawcami na role. Uzbrojony w bomby własnej konstrukcji i cztery wykradzione podstępnie pistolety wkroczył do gmachu szkoły, by samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość. Pozostaje tylko pytanie – na jakiej zasadzie dobierał ofiary? Bo wbrew powszechnym oczekiwaniom, kule nie były wymierzone wyłącznie w prześladującą go szajkę.
Wręcz przeciwnie, Peter strzelał na oślep, mordując wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. A jeśli rzeczywiście nie można skazywać go z całym przekonaniem, jeśli tragedia, którą zafundował mieszkańcom miasteczka, była reakcją na wieloletnie upokorzenia, jakie musiał znosić już od przedszkola, to jak wytłumaczyć fakt, że wśród ofiar znalazła się upośledzona dziewczynka, która nie dość, że nie wyrządziła mu żadnej krzywdy, to była dręczona podobnie jak on? Lub to, że w przerwie między poszczególnymi morderstwami najspokojniej w świecie usiadł przy jednym ze stolików szkolnej stołówki, by zjeść płatki? A to, że w chwili rozpoczęcia masakry uruchomił we wszystkich szkolnych komputerach hasło „raz… dwa… trzy… szukam”? Podobnych pytań można zadać wiele, ale odpowiedź zawsze będzie jedna – dziesięciu zamordowanych uczniów to o dziesięciu za dużo. I nawet jeśli masakra była odpowiedzią na nieustanną wiktymizację, to metod rozwiązania problemu było wiele – choćby zawsze niezobowiązujące samobójstwo, równie
skutecznie rozwiązujące problem i oszczędzające przynajmniej życie innych ludzi.
Jak nietrudno się domyślić, Peter wcale się nie zabił, a przynajmniej nie od razu. Uknuł za to misterny plan odegrania się na uczniach znienawidzonej szkoły, z którymi w konflikcie pozostawał od lat. I to nie to, że od dziecka był zły, bo zły wcale nie był – Peter był wyjątkowo wrażliwym chłopcem, zawsze pozostającym w cieniu starszego brata. Nieustannie popełniał jednak ten sam podstawowy błąd – nie postępował zgodnie z kodem kulturowym, wyznaczającym przynajmniej teoretycznie prawidłowe zachowania chłopców: nie interesował się sportem, nie uganiał za dziewczynami, nie bił słabszych i nie zabiegał o akceptację. Przyjaźniąc się jedynie z Josie, koleżanką z dzieciństwa, skazał się na dodatkowe szykany. Sytuacja skomplikowała się w momencie, kiedy i Josie go odrzuciła, dołączając do elitarnej grupy „lepszych i silniejszych”. Ale i jej życie nie było sielanką – matka-sędzia nigdy nie interesowała się zbytnio losem córki, a surowy światopogląd i sztywne zasady nijak się miały do matczynych obowiązków, które
powinna była wypełniać. Ojciec wyrzekł się jej jeszcze zanim się urodziła, a jedyna próba kontaktu z nim skończyła się na paru stówach, które próbował jej wcisnąć na progu swego domu, by choć na jakiś czas dała mu spokój. A jej chłopak, Matt? Niby przystojny, sławny i zakochany po uszy, a jednak bił i poniżał. Ona sama zaś niespodziewanie zaszła w ciążę, co było jak strzał do własnej bramki – Josie ogarniał bowiem ogromny strach na samą myśl o tym, co się stanie, gdy zejdzie poniżej poziomu perfekcji. Nastolatka spodziewająca się dziecka z idolem szkolnej drużyny to raczej nie jest szczyt marzeń każdego rodzica, zwłaszcza zajmującego publiczne stanowisko. I chociaż Peter oszczędził dziewczynę podczas szkolnej rzezi, to u podstaw jego decyzji tkwiły względy trochę inne niż żal nad jej smutnym losem czy pamięć o dawnej przyjaźni.
Masakra, na jaką pozwolił sobie Peter Houghton nie tylko odebrała życie dziesięciu dzieciakom. Wszystkim tym, którzy brali w niej udział, przekreśliła szanse na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie, wolne od strachu i traumatycznych wspomnień. Rodzicom pomordowanych na zawsze odebrała szczęście i spokój ducha, a rodzicom samego Petera zadała cios podwójny – nie dość, że bezpowrotnie stracili swojego syna, to jeszcze obarczono ich winą za całą sytuację. I co z tego, że ranni w strzelaninie otrzymali list od prezydenta Stanów Zjednoczonych z pochwałą za odwagę, a winny został ukarany? Co z tego, że dziesięcioro nastolatków straciło życie, skoro szkolnych prześladowań nic nie zahamuje? Jodi Picoult po raz kolejny zaserwowała swoim czytelnikom fenomenalną książkę, w której mnożące się bez liku pytania wciąż nie znajdują odpowiedzi. To świetna proza, na którą składa się cała mozaika ściśle powiązanych ze sobą faktów, które opierają się naturalnemu biegowi czasu i tworzą tym samym swoistą zawieruchę, która
nie od razu układa się w przejrzystą całość. To książka, którą można polecić każdemu i historia, której nie życzę nikomu.