W latach 50 XX w. angielsko-francuska para, George i Sabine Harwoodowie, podejmuje decyzję o wyjeździe na wyspę Trynidad.A właściwie podejmuje ją George, dla którego objęcie posady w odległej kolonii wiąże się z perspektywą awansu i poprawy sytuacji materialnej. Sabine, oględnie mówiąc, nie marzy o pobycie w tropikach, nawet przez „jedyne” trzy lata – ale czego się nie robi dla świeżo poślubionego małżonka? Każdy dzień pobytu w Port-of-Spain utwierdza George’a w przekonaniu, że dokonał idealnego wyboru… a Sabine, że nie tu jest jej miejsce. Tym bardziej, że to czasy, w których coraz więcej krajów zrzuca kolonialne jarzmo i również na Trynidadzie miejscowa ludność coraz goręcej pragnie pozbyć się białych (albo nawet niekoniecznie białych, ale mówiących poprawną angielszczyzną) przybyszów. Przywództwo ruchu narodowowyzwoleńczego obejmuje wykształcony w Anglii charyzmatyczny Eric Williams, za którym mieszkańcy trynidadzkich slumsów gotowi są pójść w ogień. Wkrótce staje się oczywiste, że obywatele brytyjscy
najlepiej zrobią, pakując się wraz z dobytkiem ruchomym na najbliższy statek zmierzający do ojczyzny…
Pięćdziesiąt lat później Sabine i George nadal mieszkają w Port-of-Spain. Czarnoskórzy biedacy, za którymi tak gorąco ujmował się Williams, dalej żyją w nędzy i poniżeniu, choć nie ma już „białych panów” - rządzą sami swoi, natychmiast po dorwaniu się do władzy zapominający o uboższych pobratymcach. Sabine, zniechęcona i pogrążona w depresji, obojętnie patrzy na to, co się dzieje wokół niej, za to George angażuje się w tropienie nieprawości lokalnych notabli. Poszukując swojej teczki z papierami, odkrywa listy, które jego żona przez lata pisała do Williamsa… i zamiast wysyłać, starannie układała w pudełkach. Co kierowało postępowaniem Sabine? Czy ujawnienie tego dziwnego faktu poprawi, czy pogorszy stosunki między małżonkami, od dawna już dalekie od ideału?
Kompozycja powieści sprawia, że o ile odpowiedź na drugie pytanie poznamy stosunkowo szybko – bo część pierwsza przedstawia najnowsze losy Harwoodów – o tyle poprzednie będzie wciąż powracało podczas lektury kolejnych trzech części, w których narrator zewnętrzny odda głos samej Sabine, relacjonującej swoje przeżycia sprzed pół wieku. A wyjaśnienie, które uzyskamy, niekoniecznie będzie jednoznaczne.
Bo, choć niektórzy księgarze zaliczyli tę książkę do „literatury kobiecej” (co jeszcze można zrozumieć, biorąc pod uwagę, że spora część wydarzeń ukazana jest z punktu widzenia kobiety), albo nawet do romansów (może dlatego, że sam wydawca określa ją mianem „poruszającej i ponadczasowej historii miłosnej”?), kwalifikacja taka jest zbytnim uproszczeniem. Wątek miłosny odgrywa tu doprawdy niewielką rolę, stanowiąc jedynie pretekst do ukazania szerszego tła społeczno-obyczajowego, podobnego jak to znane z dzieł z akcją osadzoną w innych krajach postkolonialnych (zwłaszcza RPA - Coetzee , Lessing ). Najważniejsze w nim są relacje pomiędzy dwiema grupami ludzi – tubylcami i przybyszami, różniącymi się nie tylko (i prawdę powiedziawszy, nawet nie zawsze…) kolorem skóry, lecz przede wszystkim dziedzictwem kulturowym i pozycją, jaką automatycznie wyznaczyły im zaszłości z
czasów kolonializmu. I pytanie, ile jeszcze czasu musi upłynąć, by jedni przestali być „s…..synami czarnuchami”, a drudzy „gupimi białasami” i „parszywymi białymi świniami”… Na drugim planie przewija się kwestia położenia kobiet w tych niełatwych warunkach; ani żony brytyjskich urzędników, prawników, lekarzy, ani rdzenne mieszkanki Trynidadu w zasadzie nie mają wyboru – te pierwsze mogą tylko siedzieć w domu (co zwłaszcza po odchowaniu dzieci bywa dokuczliwe) i bywać w towarzystwie „swoich”, te drugie przeważnie nie mogą sobie na to pozwolić, będąc zmuszone do zarabiania na życie jako sprzątaczki, kucharki i niańki. Jedynego wyłomu w tym schemacie dokonuje Irit – pochodząca, co znamienne, spoza granic imperium brytyjskiego – ale i tak nie na długo. A romans? Jeśli jest nam naprawdę potrzebny do szczęścia, możemy doznać zawodu…
To dobra proza, poruszająca, zmuszająca do myślenia, i gdyby nie jedna scena, w której narrator relacjonujący odczucia George’a używa wulgarnych słów w ilości stanowczo przekraczającej moją tolerancję, oceniłabym ją jeszcze wyżej.