Pewnie przynajmniej część fanów fantasy podziela moje odczucia względem wielotomowych cykli powieściowych: z jednej strony człowiek się przywiązuje do bohaterów, przyzwyczaja się do kibicowania im w najbardziej dramatycznych opałach, a z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że mało któremu pisarzowi udaje się utrzymać identyczny poziom dłużej niż do szóstego-siódmego tomu. I co potem? Czytać dalej, ryzykując utratę podziwu, jakim darzyliśmy autora za pomysłowość, kreatywność, umiejętność tworzenia klimatu etc., a nawet dopuszczając do stanu, w którym lubiane niegdyś postacie zaczną nas męczyć i irytować – czy zakończyć w momencie, w którym fabuła dotrze do jakiegoś punktu stabilizacji, a potem dręczyć się myślą, że może jednak straciliśmy coś nadzwyczajnego?...
Jeśli chodzi o Miecz Prawdy Terry’ego Goodkinda, nietrudno spotkać czytelników twierdzących, że nie warto zagłębiać się w sagę dalej niż do połowy.Aż tak surowa bym nie była, ale rzeczywiście muszę przyznać, że o ile w pierwszych czterech tomach akcja była na tyle wciągająca, bym nie zwracała uwagi na pewne mankamenty techniczne i językowe, o tyle od piątego począwszy nie mogłam już o nich zapomnieć, tym bardziej, że ilość ich wydawała się zauważalnie większa. I kiedy dobrnęłam do końca * Spowiedniczki*, odetchnęłam z uczuciem, że oto spełniłam swój czytelniczy obowiązek wobec Richarda i Kahlan: doprowadziłam ich do punktu, w którym powinno się zacząć nowe, spokojne życie dla nich i ich poddanych.
A tu nagle po czterech latach niespodzianka: Poszukiwacz Prawdy i Matka Spowiedniczka powracają! A właściwie my do nich powracamy, bo oni znajdują się niemalże w tym samym punkcie czasoprzestrzeni, w którym ich pozostawiliśmy. W Pałacu Ludu trwają uroczystości weselne Cary i Benjamina, na które zjechali się z różnych stron wasale i sojusznicy D’Hary. Lecz już na samym początku radosny nastrój zostaje popsuty przez niepokojące zjawiska: podczas przechadzki Richard i Kahlan natykają się na chorego chłopca, wygłaszającego w gorączce jakieś przestrogi adresowane do mieszkańców pałacu, potem słyszą kolejne ostrzeżenie wypowiedziane przez niewidomą żebraczkę, aż wreszcie podczas uczty oszalała służebna rzuca się z nożem na Kahlan. Giną w zagadkowy sposób żołnierze, matki w amoku zabijają swe dzieci, by oszczędzić im cierpień, jakie rzekomo czekają je, gdy nadejdzie inwazja mrocznych potworów, a potem dochodzi do jeszcze straszniejszych zbrodni. Tak goście, jak i pospólstwo żądają od Richarda, by ujawnił treść
proroctw dotyczących przyszłości D’Hary i jej mieszkańców, problem tylko w tym, że ani on, ani otaczający go czarodzieje nie mają pojęcia, jak rozumieć dostrzeżone sygnały. A sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy Richard i Kahlan odkrywają w podziemiach pałacu zagadkową machinę, wypisującą przepowiednie na paskach blachy …
Cała historia zajmuje dobrze ponad trzysta stron, lecz z powodzeniem – i bez szkody dla fabuły - mogłaby być krótsza przynajmniej o sto. Niemal prawie każdy epizod jest ponad miarę rozwleczony; gdyby tę rozwlekłość powodowały wyłącznie opisy scenerii, byłoby jeszcze pół biedy, ale składają się na nią głównie przypomnienia wcześniejszych faktów (w jednym z ostatnich rozdziałów jedną trzecią objętości zajmują takie reminiscencje, zaczynające się od: „Richard przypomniał sobie…”, „Pamiętał…”, „Pamiętał też…”, „A potem przypomniał sobie…”) oraz tasiemcowe dialogi, w których bohaterowie mozolnie i chwilami dość infantylnie wałkują kwestie znaczenia poszczególnych proroctw:
„ -Taka przepowiednia jest zbyt konkretna. To przekracza jej umiejętności.
– Cóż, tak właśnie powiedziała.{…}Jesteś pewien, że to wykracza poza jej umiejętności?
- Niestety tak.
- Wiesz, co oznacza ta przepowiednia?
Kahlan odniosła wrażenie, że Nathan nie odpowie, ale jednak w końcu to zrobił.
- Nie, nie mogę powiedzieć, że wiem.
- Skoro nie wiesz, co to znaczy, to dlaczego masz taką minę i skąd wiesz, że to przekracza umiejętności Sabelli? Skąd w ogóle wiesz, że to prawdziwy omen(…)” – itp. itd.
Te ułomności są zresztą główną wadą całej sagi. We Wróżebnej machinie dochodzi do nich jeszcze stosunkowo wątła i mało przekonująca intryga (zwłaszcza jeśli chodzi o jej główny element - wypisz wymaluj prymitywny komputer, za to wyposażony w laserowy perforator – nie wiadomo przez kogo zainstalowany i w jaki sposób powiązany z wizjami nawiedzonych D’Harańczyków), a także drobne zgrzyty w opisach świata przedstawionego (wszystkie realia utrzymane są w stylu plus minus średniowiecznej Europy, a tu nagle pojawia się niewiasta przyodziana jak dwudziestowieczna bezdomna z Central Parku: „na ciemnoniebieską suknię kobieta włożyła co najmniej trzy swetry. Guzik na tym spodnim, wyświechtanym i białawym, z trudem się dopinał. Na nim miała wyblakły czerwony sweter i kraciastą flanelową koszulę z za długimi rękawami”). Zgrzyta również trochę rozwiązanie, jakie wybrała tłumaczka dla jednego z lingwistycznych pomysłów autora; wyzwanie istotnie było poważne, bo z możliwych polskich znaczeń słowa „familiars”, którym
Goodkind nazwał upiorne stwory płci żeńskiej pozostające na usługach ciemnych sił, nie pasuje do nich ani jedno – ale tak samo nie pasuje „familiantka”, słowo o raczej pozytywnych konotacjach emocjonalnych...
Reasumując, Wróżebna machina wypada najsłabiej ze wszystkich dwunastu części Miecza Prawdy (nie liczę prequela * Dług wdzięczności*). Czy jej kontynuacja – bo zakończenie nie pozostawia wątpliwości, że takowa nastąpi – uda się lepiej, ocenią najwytrwalsi czytelnicy...