Żółte cytrynki nie bez powodu królowały na szwedzkiej liście bestsellerów przez długi, długi czas. Kajsa Ingemarsson potrafi bowiem na tyle zainteresować sobą czytelnika, aby nie chciał już oderwać się od lektury. Już od pierwszej strony raczy więc nas fabułą tak ciekawą, że aż się chce brnąć przez nią dalej. Żadnych smętnych opisów, sztucznych dialogów, wymuszonych wstępów. Wiemy, że bohaterką jest Agnes i właściwie do tego cała ta nasza wiedza ostatecznie się sprowadza. O tym, że jest ona młodą, atrakcyjną kobietą, której udało się wyrwać z rodzinnego miasteczka, uniezależnić od rodziców, znaleźć świetnego faceta i wymarzoną pracę w najlepszej restauracji w Sztokholmie, dowiemy się znacznie później. Póki co, Agnes znajduje się w nie lada tarapatach – oto jej szef, dotąd ograniczający się do podszczypywania swoich pracownic i prawienia im sprośnych komplementów, postanowił posunąć się o krok za daleko i właśnie próbuje zmusić Agnes do seksu. Sytuacja jest dość niebezpieczna – znajdują się w piwnicy
lokalu, zupełnie sami. W porę jednak pojawia się ktoś trzeci i do gwałtu cudem nie dochodzi, jednak o dalszej współpracy nie może być mowy. Agnes wraca więc przybita do pustego mieszkania i pociesza się, że praca to nie wszystko. Grunt, że jej mężczyzna tak bardzo ją kocha. Tylko właśnie – jej mężczyzna dzwoni do niej w środku nocy i beztrosko oświadcza, że te cztery wspólnie spędzone lata nie robią na nim większego wrażenia i decyduje się na związek z chórzystką z zespołu (z kolczykiem w pępku i potężnym biustem, co nie jest przecież bez znaczenia).
Jak nietrudno się domyślić, dalsze perypetie Agnes związane będą z poszukiwaniem nowej pracy oraz nowego partnera. Choć – to pozwolę sobie zdradzić – i stary niejednokrotnie się przez jej życie jeszcze przewinie. Do tego jej rodzice stracą pracę, siostra zajdzie w ciążę, a najlepsza przyjaciółka zacznie upijać się do nieprzytomności. Nie zabraknie rodzinnych tragedii, miłosnych uniesień, przykrych niespodzianek. Fabuła wręcz kipi od nagromadzenia wydarzeń, przez co książka czyta się niemal sama. Od pierwszej strony porywa czytelnika i ciągnie go ze sobą przez te wszystkie kartki, nie zwalniając ani na chwilę. To kolejny dowód na to, że literatura potrafi jeszcze swego odbiorcę całkowicie zaangażować, że może stać się mu nagle całym światem. Nie jest to oczywiście literatura specjalnie ambitna, o czym informuje nas już sam wybór gatunku. Na okładce wyraźnie widnieje napis „komedia romantyczna”, który pozwala nam domyślić się mniej więcej, z czym w książce będziemy mieć do czynienia. Jakże przyjemnie
jednak czujemy się zaskoczeni – Agnes ani trochę nie przypomina dziewuszki z prowincji, która użala się nad sobą i każdym swoim niepowodzeniem, wdając się w coraz to nowsze i bardziej komiczne flirty. To raczej kobieta pełna werwy, zdecydowana i ambitna, której żadne przeciwności losu niestraszne. Miewa co prawda lepsze i gorsze dni, ale dzięki temu jest bohaterką z krwi i kości, niezwykle autentyczną i przekonywającą, z którą niejedna czytelniczka będzie się chciała utożsamić. Jest więc tu trochę płaczu, trochę śmiechu, ale wszystko podane w starannie dobranych proporcjach.
Bez zastrzeżeń się jednak nie obędzie. Irytację budzi bowiem czasem język powieści, nadużywający wybujałych metafor czy porównań i odwołujący się do jakiejś dziwnej poetyki, której nie sposób pojąć. Oto czytamy o bohaterce, że „ciśnienie miała niskie jak holenderskie równiny”, jej partner traktował ją „jak wycieraczkę z IKEI za 20 koron”, zaś na kacu miała wrażenie, „jakby ktoś chciał zdeptać biednego, małego kotka wewnątrz jej czaszki”. Nie wiem, czy tego typu perełki zawdzięczamy nadmiernej kreatywności polskiej tłumaczki, czy też samej pisarki, jakkolwiek by jednak nie było, drażnią one niezmiernie. Na całe szczęście policzyć je można na palcach jednej ręki, więc jako tako można przymknąć na nie oko. Tym bardziej, że język powieści jest naprawdę udany, niezwykle żywy i klarowny, co widać zresztą w tak często pojawiających się dialogach. Nie ma tu za grosz sztuczności, bohaterowie naprawdę potrafią się ze sobą porozumieć, czego nie można niestety powiedzieć o wszystkich powstających aktualnie
książkach. Zresztą, to bohaterowie właśnie są najmocniejszą stroną tej pozycji – wszyscy mają swoje marzenia i obawy, wszyscy podejmują pewne ryzyko, starają się osiągnąć szczęście. A nie jest to przecież zadanie łatwe.
Żółte cytrynki ukazały się nakładem serii Książki do czytania i – jak informują wydawcy – najważniejsze, aby książki te dobrze się czytało. Nieważne, do jakiego gatunku należą, kto je napisał i jakim celom służą. Istotna jest tylko ta jedna, jedyna cecha, którą jest komfort psychiczny czytelnika. I faktycznie, książka Ingemarsson czyta się dobrze. Ba, czyta się wręcz świetnie. Z zapartym tchem śledzimy przygody jej bohaterów, przeżywamy z nimi ich tragedie, śmiejemy się z tarapatów, w jakie wpadają i obserwujemy narodziny śródziemnomorskiej restauracyjki, którą wspólnymi siłami próbują rozkręcić. I taka chyba powinna być literatura – nie wydumana, odrealniona, zbyt ambitna. Po prostu ludzka. Ot, do poczytania.