Rok 1342 był bardzo burzliwym, zarówno na Wyspach, jak i w Bretanii, gdzie, po wygaśnięciu dwuletniego rozejmu, rozpoczynał się kolejny etap konfliktu nazwanego później wojną stuletnią. Kiedy Jan IV Bretoński, hrabia Montfort, uznawszy Edwarda III za króla Francji zajął Nantes, było to bardzo nie w smak Filipowi VI, który miał inny pomysł na obsadzenie tronu zwolnionego przez księcia Jana III. Wdrożenie tego pomysłu rozpoczął odbijając stolicę Bretanii i wsadzając hrabiego do lochu, na co, dla odmiany, nie mógł nie zareagować Edward, szukający tylko pretekstu, by znów uderzyć na kontynent. Z okazji czym prędzej skorzystał, w wyniku czego angielskie wojska wylądowały niebawem na plażach prowincji.
Wszystkie te zawieruchy dziejowe szczęśliwie omijały dotychczas Hookton, maleńką wioskę rybacką leżącą na południowym wybrzeżu Anglii. Gdy Edward planował inwazję, mieszkańcy w spokoju zajmowali się przygotowaniami do nadchodzących świąt, nie przejmując się wielkim światem prawie w takim stopniu, w jakim wielki świat nie przejmował się nimi. Sielankowy nastrój trwałby zapewne w najlepsze gdyby nie to, że kościół w Hookton skrywał coś o wiele cenniejszego, niż bogato zdobiony kielich mszalny. Coś, czym opiekował się kapłan Ralph, ojcem zwany nie tylko ze względu na chrześcijańską semantykę, ale i dlatego, że spłodził syna, Toma, który robił wszystko, by nie iść jego ślady, przynajmniej jeśli chodzi o powołanie. Pewnie nic szczególnego by się nie stało, gdyby jedyną przewiną Ralpha było rzeczone ojcostwo, a jedynym sekretem pochodzenie przechowywanej w świątyni relikwii. Niestety, dla mieszkańców Hookton, był to jedynie wierzchołek góry lodowej, na którą składały się ponure tajemnice przeszłości ich
dobrotliwego przewodnika duchowego. Ponura przeszłość ma zaś to do siebie, że daje o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie, ot, chociażby w wigilię Wielkiej Nocy roku 1342, o której pewnie pamiętano by jako o czasie zagłady Hookton, gdyby tylko było ono czymś więcej, niźli kolejną, maleńką wioską złupioną przez Francuzów. No i, oczywiście, gdyby przeżył ktokolwiek, kto chciałby pamiętać, bowiem wspomnianemu Tomowi, jedynemu, który ocalał z masakry, uczucie będące ponoć rozkoszą bogów dość szybko wywietrzało z gorącej głowy. Będąc młodym i naiwnym nie przypuszczał nawet, jak prędko i o nim przypomni sobie przeszłość, o której najlepiej by dla wszystkich było, gdyby na dobre zniknęła w mrokach dziejów.
Jeźdźcy z piekieł. Hellequin jest pierwszym tomem trzytomowego cyklu Bernarda Cornwella o poszukiwaniach Świętego Graala. Autor, wychowany przez ortodoksyjną protestancką rodzinę, pracował dla BBC, po czym – idąc za głosem serca – przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych, gdzie zajął się fachem, który nie wymagał posiadania zielonej karty. W ten sposób, dzięki restrykcyjnym amerykańskim przepisom emigracyjnym, rozpoczęła się kariera pisarza, znanego polskiemu czytelnikowi przede wszystkim z opowieści o kapitanie Richardzie Sharpie oraz o królu Arturze. W Jeźdźcach z piekieł przenosi on czytelnika do XIV-wiecznej Francji, gdzie w szeregach armii hrabiego Northampton walczy Tom, z początku szukający zemsty, niebawem zaś zajęty zgoła bardziej przyziemnymi „rozrywkami”, jakie zapewniał średniowieczny konflikt zbrojny. Jakże bowiem szukać mordercy ojca, kiedy brak pomysłów, jak się za to zabrać, poza tym trochę szkoda po temu czasu, wszak okoliczne włości tylko czekają, by je złupić, spalić, a co
nadobniejsze mieszkanki – zniewolić. Wychodziło mu to dość efektywnie, bowiem wcielony został do kompanii składającej się głównie z przestępców ocalałych od stryczka tylko dzięki naprędce zorganizowanemu poborowi, którzy to wykolejeńcy całkiem nieźle radzili sobie z rzeczonym łupieniem, paleniem, że o zniewalaniu niewiast nie wspomnę. Tom lubił zatem to swoje zajęcie prawie tak bardzo, jak strzelanie z łuku i zarówno w jednym, jak i drugim, starał się osiągnąć perfekcję, troskę o niepomszczone życie rodziciela odkładając, jak wspomniałem, ad calendas Graecas.
W posłowiu, Cornwell z rozbrajającą szczerością napisał, że początkowo jego powieść miała być opisem rycerskości, galanterii i kultury dworskiej, jednak podczas zbierania materiałów źródłowych koncepcja ta została dość brutalnie przenicowana. Jeszcze przed rozpoczęciem lektury Jeźdźców piekieł sugerowałbym zatem zapomnieć o etosach rycerskich i opowieściach o honorze, Zbyszkach z Bogdańca czy walecznych rycerzach Ivanhoe. Im skuteczniej to uczynimy, tym mniejsze będzie zdumienie, kiedy zaczniemy czytać o krwawych rzeziach i gwałtach dokonywanych przez tych, których zachowanie opisać można wieloma określeniami, ale wszystkie będą zapewne bardzo odległe od przymiotnika „rycerski”.
W przeważającej większości okazują się oni blaszanymi puszkami, nafaszerowanymi pychą, prymitywną dumą i głupotą, zaś kodeksy honorowe może i nieźle wyglądają na papierze, ale są stanowczo nieżyciowe, co zresztą dobitnie artykułuje jeden z żołnierzy mówiąc: „Prawo rycerskie? Wspomina się o nim w balladach, ale tu jest wojna”. Główny bohater również nie grzeszy przesadnym dbaniem o średniowieczny bon ton, ponadto jeśli już dokonuje czynów chwalebnych, to raczej z rzadka i mimochodem. Przypadek zresztą jest wpisany w jego los i autor dość często posługuje się chwytem Deus ex machina, zarówno wydobywając postaci z tarapatów, jak i je w nie wplątując.
Podstawowym atutem powieści Cornwella są opisy scen batalistycznych i nie inaczej jest w Jeźdźcach z piekieł – bitwy ukazane są bardzo plastycznie, żywo, ze swadą i polotem. Najlepiej jest to widoczne w wieńczącej tom batalii pod Crecy, którą obserwujemy z punktu widzenia zwykłych żołnierzy, zaś w wizualizacji wydarzeń pomaga niewielka mapka umieszczona na początku książki. Ani przez chwilę nie zanudzając czytelnika, autor żongluje faktami, pojęciami militarnymi i omawia stosowane wówczas rozwiązania taktyczne, zaś całość podana jest w pysznej, bardzo „lekkostrawnej” formie. Batalistą jest zatem Cornwell świetnym, dużo gorzej jest jednak z innymi składowymi kunsztu pisarskiego. Dialogi są prawie tak samo sztuczne, jak większość papierowych, zupełnie nieprzekonujących bohaterów, a sama intryga jest chyba najbardziej sztampowa z możliwych. Ileż już było w literaturze gwałtownie osieroconych synów, którzy usiłują odnaleźć tego, który do rzeczonego osierocenia się przyczynił, przy okazji poszukując czegoś, od
czego zależą losy świata (w wersji bombastycznej) lub niewielkiego jego wycinka (w wersji skromniejszej)? Jeźdźcy z piekieł różnią się od tego najbardziej wyświechtanego schematu faktem, że – jak już wspomniałem – bohater nie pali się przesadnie do wiekopomnego działania, ale to jednak trochę za mało. Książkę tę zatem pozostaje traktować podobnie, jak oscarowego „Szeregowca Ryana”, w którym aby w pełni docenić maestrię twórców, należało przymknąć oko na kuriozalną wręcz podstawę scenariusza i dać się pochłonąć feerii efektów specjalnych, zachwycając dbałością o szczegóły. W przypadku dzieła Cornwella również sugerowałbym machnąć ręką na szczątkową fabułę czy słabo poprowadzone postaci, z którymi twórca momentami nie bardzo wiedział, co począć, i pozwolić się autorowi cisnąć w sam środek małych potyczek i wielkich bitew, których w Jeźdźcach z piekieł nie brakuje. Jak wynika z posłowia, tylko dwa starcia opisane w książce są efektem inwencji twórczej autora, resztę, z czynami hrabiego Northampton
włącznie - zaczerpnął z ze źródeł historycznych. Jeśli czytelnik będzie niedostatecznie usatysfakcjonowany ilością materiału poznawczego, powieść zawiera krótki zarys „kariery”, jaką łuk zrobił na Wyspach, błyskawicznie stając się efektywną bronią rozstrzygającą bitwy. Jeźdźcy z piekieł są znakomitą powieścią dla poszukujących wartkiej, nie pozwalającej na chwilę wytchnienia akcji, pysznej batalistyki i historii podanej łatwo, lekko i przyjemnie. Tym, którzy od fabuły oczekują czegoś więcej, niźli sekwencji następujących po sobie potyczek i bitew, urozmaicanych poupychanymi na siłę, sztucznymi dialogami prowadzonymi pomiędzy bohaterami, którzy nie do końca wiedzą, po co ich do powieści wciśnięto, raczej ów pierwszy tom Trylogii świętego Graala odradzam.