Ziemkiewicza znam jako autora niezłych tekstów z zakresu publicystyki społeczno-politycznej, publikowanych na łamach „Newsweeka”, toteż i po jego felietonach spodziewałam się ostrości spojrzenia, sprawnego wnioskowania i ciętego języka. Nie będąc natomiast szczególnym miłośnikiem SF i nie czytując prasy temu gatunkowi poświęconej, puściłam mimo uszu fakt, iż jest on także uznanym w polskim „fandomie” twórcą i krytykiem tego rodzaju literatury. Toteż nieco zmartwiło mnie, że do prawie jednej czwartej tekstów nie mogę się nijak ustosunkować, bowiem przedmiot ich jest mi równie mało znany, jak budowa silnika samochodowego czy zasady naliczania podatku VAT. Zainteresowałam się więc resztą felietonów, traktującą o zagadnieniach ogólnie pojętej literatury i kultury, odnajdując w nich z pewnym zadowoleniem sporo poglądów mi nieobcych.
Bo czyż człowiek wychowany w admiracji dla tzw. wysokiej kultury i literackiej polszczyzny może nie podzielić z autorem pogardy dla miałkiej rozrywki telewizyjnej w rodzaju rozmaitych „tokszołów” i „bigbraderów” (pisownia, wraz z cudzysłowem, ziemkiewiczowska) albo głupawych seriali z nagranym zawczasu chóralnym rechotem? Czy może rąk nie załamać, natrafiając na kuriozalne dziwotwory językowe i nieudolne spolszczenia oryginalnych nazw własnych, produkowane przez niewprawnych tłumaczy? Czy może nie doznać zniechęcenia pomieszanego z niedowierzaniem, konstatując, że aktorzy odtwarzający główne role w adaptacji dzieła literackiego nie uważali za stosowne trudzić się jego czytaniem? Podobnie rozpaczliwe i absurdalne zjawiska tropi Ziemkiewicz z pasją godną profesjonalnego detektywa, po czym piętnuje ze stosowną dosadnością. Wiele słów krytyki kierowanej pod adresem współczesnej literatury pięknej (i quasi-pięknej, której przykładem cytowana przezeń mało salonowa wymiana zdań między dwoma popularnymi
prozaikami) jest niewątpliwie słusznych. Jednakże całość wydaje się nazbyt nasiąknięta kompleksem, odczuwanym przez „tylko” dziennikarza i „tylko” autora gatunku literackiego powszechnie uważanego za „niepoważny”, wobec twórców może mniej błyskotliwych, o cięższych piórach, ale bardziej poważanych z racji obrania za swą domenę „lepszego” rodzaju literatury.
Niemal jak refren, w co którymś felietonie powtarza się zapewnienie, że literatura „inna”, „dziwna”, „popularna” nie znaczy „gorsza”. Jako dowód przytacza Ziemkiewicz rezultaty swej peregrynacji po księgarniach w daremnym poszukiwaniu określonej pozycji, nazwisko autora której prowokowało ekspedientów do jednolitej reakcji pt. „pierwszy-raz-o-facecie-słyszę!” Ba, ale ileż to razy księgarz zapytany o tytuł niefigurujący na listach bestsellerów i napisany przez nie będącego „na fali” autora, rozdziawia usta w identyczny sposób! Zaprawdę, nie tylko SF taka głębia nieświadomości dotyczy... Chyba też nic innego, jak tylko ów kompleks, każe autorowi kwestionować zasadność określania tego i owego prozaika pisarzem, zaś pisarzowi, któremu w żaden sposób tego miana odmówić nie można, złośliwie przyciąć, że zaproszony do udzielania wywiadów i pisania felietonów „paple mniej więcej to samo, co wszyscy”.* Jeśli potrafimy ten mankament emocjonalny zrozumieć i tolerować, możemy bez przeszkód radować się lekturą
felietonów*, którym czego jak czego, ale sprawności językowej i błyskotliwości na pewno nie brak.