Ależ nam się ostatnio namnożyło kulinarnych showmanów! Podejrzewam, że gdyby człowiek wykazał się wystarczającą dociekliwością i samozaparciem, byłby w stanie od świtu do zmroku śledzić występy kucharzy-zawodowców, kucharzy-amatorów i dziennikarzy kulinarnych, demonstrujących przed kamerami własne lub cudze arcydzieła rondla i patelni. Każdy z nich, czy to z własnej inicjatywy, czy na zamówienie jakiegoś wydawnictwa, czuje się w obowiązku napisać książkę. Albo kilka. Po te z samymi przepisami sięgają raczej hobbiści gotowania, ale już obietnica relacji z wyprawy w rozmaite okolice ziemskiego globu w poszukiwaniu najlepszego dania może skusić nawet czytelnika, którego umiejętności kulinarne ograniczają się do ugotowania jajka na twardo. Bo przecież podróżujemy coraz więcej, i z pewnością nie wszyscy zaliczamy się do kategorii turystów, którzy przed wyjazdem do egzotycznych miejsc upewniają się, czy aby w hotelu podawane są śniadania kontynentalne, a do najbliższego McDonalda albo innego sieciowego
fast-foodu można dojść piechotą.
Sprawozdanie Bourdaina z jego kulinarnych wojaży jasno potwierdza, że poznawanie świata przez kuchnię należy z pewnością do najciekawszych aspektów podróżowania. Czy również najprzyjemniejszych i najzdrowszych… to już kwestia cokolwiek dyskusyjna. Zwłaszcza że jak na zawodowca przystało, nasz podróżnik zapraszany bywał na zaplecze, by asystować przygotowywaniu co poniektórych dań ab ovo (na przykład zaczynając od świniobicia w portugalskiej wiosce albo od przygotowania wyłowionej ze zbiornika ryby w taki sposób, by nadal żyła, ale przestała się rzucać), a także miewał zaszczyt być częstowany potrawami, których zapewne przeciętnemu turyście by nie zaserwowano. I tu uwaga, drogi czytelniku: jeżeli należysz do ludzi, przy których lepiej nie wymawiać słowa „podroby”, albo jeżeli przypadkiem jesteś wegetarianinem – lektura znacznej części tekstu może wywołać u Ciebie szok i/lub obrzydzenie. Oprócz legendarnego szkockiego haggisu - głowizna cielęca faszerowana grasicą, zupa z zagęszczoną świńską krwią, małe
ptaszki smażone w woku w całości (z wnętrznościami, głowami i łapkami), duszone policzki wołowe, szaszłyki drobiowe z dodatkiem… mielonych kogucich genitaliów i marynowanej chrząstki, smażony szpik wołowy, baranie jądra, tamale z iguany, zupa z kozich łbów, wino z krwią i żółcią kobry przegryzane sercem tejże na surowo i jej flakami smażonymi z cebulą… A i niektóre dania przyrządzone z bardziej pospolitych składników, na przykład kurczak w mleku ze słodkim sosem winno-owocowym, puree z kiełbasy baskijskiej i miodu albo papryka faszerowana wołowiną z orzechami, owocami i cynamonem, niekoniecznie wpisują się w upodobania smakowe przeciętnego Europejczyka, nawet stosunkowo otwartego na nowe doświadczenia kulinarne. Kto jednak jest w stanie przetrwać lekturę najbardziej nawet nieapetycznych fragmentów, w nagrodę wyłowi co nieco informacji o daniach, które może spożyć w Wietnamie, Meksyku czy Portugalii bez narażania się na gwałtowny rozstrój przewodu pokarmowego, a także dowie się trochę o rozmaitych kulinarnych
obyczajach odwiedzanych przez Bourdaina krajów. Czy trafi chociażby na ślad posiłku doskonałego – to już inna sprawa, bo tyleż gustów kulinarnych, co ludzi, przy czym w samej tylko Europie zostało co najmniej kilka państw, w których nowojorski mistrz patelni stopy nie postawił, a które też mają co nieco do powiedzenia w kwestii smacznej i „klimatycznej” kuchni.
Jednak ażeby poczuć się w pełni zadowolonym przy czytaniu Świata od kuchni, trzeba by być zupełnie niewrażliwym nie tylko na opisy przerabiania żywych zwierząt na mniej lub bardziej apetyczne potrawy oraz na sugestywne wyliczanie reakcji zmysłów i żołądka autora na kosztowane dania. Także na coś, co autor noty na okładce eufemistycznie nazywa „specyficznym poczuciem humoru”, a co w rzeczywistości jest… brakiem kultury słowa, żeby nie użyć mocniejszego określenia. Jeżeli Bourdain ma zwyczaj w rozmowie z bratem używać wyrażeń w rodzaju „nigdy w życiu tyle się nie brandzlowałem”, jego sprawa. Jeżeli podczas kąpieli w rosyjskiej „bani” „perspektywa wyeksponowania jego genitaliów w Food Network” napawała go obawą, „by nie kojarzono ich z orzeszkami ziemnymi”, również. A jeśli jego zdaniem jeden z jego podwładnych „z filetem rybnym obchodzi się tak delikatnie i czule, jak z pobudzonym kobiecym sutkiem”, niech sobie tak myśli, wolno mu. Ale zanim udostępni takie wypowiedzi i myśli czytelnikom, którym opowiada
o podróżach kulinarnych, mógłby się lekko stuknąć w czoło. Podobnie ma się rzecz z wtrącaniem w skądinąd normalny tekst słów „syf”, „dupek”, „fiut”, „mieć jaja”, „pieprzyć się”, i z opisywaniem przez pół strony różnic pomiędzy filmami pornograficznymi różnej produkcji, by skonkludować, że brytyjscy aktorzy porno wyglądają, „jak gdyby byli wręcz zmuszani do uprawiania seksu przez bieliznę i lizania ociekających śliną bokserek”. Niestety, mnie takie „poczucie humoru” obrzydza każdą lekturę, nawet skądinąd najciekawszą, i automatycznie obniża ocenę o co najmniej dwa punkty. Następnym razem poszukam beletrystyki kulinarnej, której autor ma choć odrobinę kindersztuby…