Zanim się zabrałam do Rówieśniczek, miałam okazję poczytać o tej powieści na blogach dwojga krytyków, których opinie – zwykle w dużym odsetku zgodne z moimi – bardzo sobie cenię. Tym razem jednak znalazłam się w kropce: o ile po recenzji Jarosława Czechowicza byłam pewna, że to lektura dla mnie, o tyle Bernadetta Darska swoim mocno krytycznym tekstem nastawiła mnie wręcz odwrotnie; na tak znaczną rozbieżność między nimi chyba jeszcze nie trafiłam…
Fabuła Rówieśniczek jest stosunkowo prosta: trzy czterdziestolatki, dawne przyjaciółki ze szkoły podstawowej, przez lata nieco oddaliły się od siebie, lecz los sprawia, że mają okazję spotkać się ponownie.
Zofia już jako młoda dziewczyna wyjechała do Szwecji, ale dopiero niedawno – poślubiwszy dobrze zarabiającego dziennikarza i zmieniwszy pisownię imienia na szwedzką – poczuła się pełnoprawną obywatelką tego kraju. To jednak nie znaczy, że jest też w pełni szczęśliwa; wciąż ma wrażenie, że tubylcy nadal uważają ją za obcą, a jeśli chodzi o córki męża z pierwszego małżeństwa, to „wrażenie” jest stanowczo za słabym określeniem…
Joanna przebywa w Szwecji stosunkowo krótko i nie wiąże z tym krajem szczególnych nadziei, zresztą czy w ogóle ma jakieś nadzieje? Jest z mężczyzną, którego poślubiła z rozsądku i który z biegiem czasu staje się jej coraz bardziej obcy, a życie, które wiedzie u jego boku – choć może być przedmiotem zazdrości wielu ludzi – zupełnie jej nie satysfakcjonuje. Więc szuka szczęścia gdzie indziej…
Sabina to niemal ucieleśnienie ideału „matki Polki-katoliczki” – jej świat jest prosty, uporządkowany, czarno-biały, bez miejsca na odstępstwa (czy aby naprawdę?...) i wątpliwości. Tylko, że ta misterna konstrukcja nagle zaczyna się chwiać, gdy Sabina nagle traci pracę, a jej dziewiętnastoletni syn oznajmia rodzicom coś, czego nie chcieliby nigdy usłyszeć…
Okoliczności, w których kobiety spotykają się ponownie, nie należą do najkorzystniejszych. Wszystkie trzy są sfrustrowane, rozdrażnione, pełne złości i obaw. I, jak się okazuje stopniowo, także tłumionych urazów z dzieciństwa. Czy w takich warunkach jest szansa na odnowienie przyjaźni? I czy to aby na pewno była przyjaźń? Zanim uzyskamy odpowiedź na te pytania, Zofię, Joannę i Sabinę czeka jeszcze jeden sprawdzian, być może poważniejszy, niż wszystko, co przeszły do tej pory…
Czy rzeczywiście, jak pisze Darska, „w powieści Tubylewicz zbyt wiele jest schematów, przewidywalności i oczywistości (…). Nie broni się ona ani sposobem portretowania emigracji, ani opisem społeczeństwa szwedzkiego, ani pomysłem na fabułę, ani postaciami odgrywającymi pierwszoplanowe role”? Tak, są schematy, i oczywistości – ale też życie ma to do siebie, że nader często pakuje swoje ludzkie pionki w ustawienia schematyczne i wcale też nierzadko serwuje im sytuacje, które może dla obserwatorów z zewnątrz są oczywistością, a dla nich samych bywają (jednak!) zaskoczeniem… O wnikliwym opisie społeczeństwa szwedzkiego istotnie trudno mówić; zauważmy wszak, że materią powieści są relacje międzyludzkie, sama Szwecja nie jest tu najważniejsza i na dobrą sprawę równie dobrze można by przenieść akcję do dowolnego innego kraju, goszczącego polskich dyplomatów, przygarniającego pokaźne rzesze emigrantów i traktującego ich z porównywalną rezerwą. Nie do końca się też zgadzam z opinią, że autorce należy zarzucić
„wyjątkowo stereotypowe i przerysowane przedstawienie Szwedów i Polaków. Ci pierwsi są zwykle tolerancyjni, tłumią emocje, żyją w miejscu idealnym. Ci drudzy, wśród których są przedstawiciele Polonii i dyplomaci, to rasiści, antysemici, fanatyczni katolicy i odpustowi patrioci”. Bo przecież widać, że tolerancyjność niektórych Szwedów jest ewidentnie na pokaz (wystawa sztuki imigranckich artystów – tak, ale co się myśli o polskich czy arabskich gastarbeiterach, to się myśli…), a z kolei wśród Polaków znajdzie się garstka takich, u których żadnej z powyższych wad nie da się doszukać: weźmy dwie z trzech głównych bohaterek, męża Sabiny, panią Małgosię z ambasady. A że akurat w określonym środowisku trafia się większy odsetek postaci „typowych”, to nie cud ani nie tendencyjność, tylko zwykła konfiguracja okoliczności, które sprzyjają skupianiu się ludzi o określonych postawach. Przerysowanie, owszem, tak; trudno się oprzeć wrażeniu, że gdzieś tam z boku stoi malutkie, ale dobrze ustawione krzywe zwierciadło,
wyolbrzymiające zjawiska i zachowania szczególnie głupie i wredne. Ale może czasem trzeba czegoś takiego, by czytelnik zwrócił uwagę na zagrożenia z nich wypływające? Może trzeba takich karykatur – Władzy, Kożuchowskiego, Bromczyka, Jałowińskiej, Pitek, Piekarskiej, wreszcie samej Sabiny – żebyśmy dostrzegli belkę we własnym oku?
Konstrukcji powieści też niewiele można zarzucić. Owszem, kulminacyjne wydarzenie, rozpoczynające i kończące zasadniczy etap narracji, rzeczywiście oparte jest na motywie dość wyeksploatowanym, lecz w gruncie rzeczy ważniejsze jest to, co się dzieje przed nim (a bardziej wyeksploatowany, swoją drogą, jest inny motyw – ten, który stanowi oś zdarzeń zaistniałych przed wielu laty i po części tłumaczących dzisiejszy rozdźwięk między przyjaciółkami). Pomysł rozbicia narracji na dwie płaszczyzny czasowe – „teraz” i „plus minus trzydzieści lat wcześniej” – i kilka wątków, w których narrator naświetla sytuację od strony różnych (nie tylko pierwszoplanowych) postaci w tym przypadku sprawdził się równie dobrze, jak u innych autorów, także tych „z wyższych półek”.
Gdzie tkwią w takim razie braki powieści? Nie ma ich wiele, a to, co jest, to też niekoniecznie rzeczywiste niedociągnięcia. Brakuje wyjaśnienia, skąd Kożuchowski zna fakty, o których nie wie nikt inny. Może trochę za dużo groteskowości ma w sobie scena wizyty Bromczyka w ambasadzie, a trochę za mało dramatyzmu jest w zakończeniu, może dałoby się jeszcze rozbudować wewnętrznie choć jedną z głównych bohaterek albo szerzej ukazać proces rozpadu (czy raczej modyfikacji) więzi, która je kiedyś łączyła. Gdzieś tam między setkami udanych zdań trafiło się jedno z podwójnym „który”. I to wszystko.
Rówieśniczki to całkiem przyzwoita „literatura środka”, wybijająca się wyraźnie ponad poziom lukrowanych romansideł i przyciężkawych powiastek z morałem. To prawda, nie można ich postawić w jednym rzędzie z powieściami Majgull Axelsson , ale też powiedzmy sobie, że w ogóle niewiele jest utworów z gatunku współczesnej prozy psychologiczno-obyczajowej, z którymi da się to uczynić. Czytanie Axelsson to doświadczenie tyleż piękne, co bolesne; czytanie Tubylewicz nie jest ani tak wielkim przeżyciem estetycznym, ani tak wielkim wstrząsem, ale także pozwala przyjrzeć się krytycznie pewnym aspektom życia i ludzkiej natury. To wcale nie bagatelka.