Po wszystkich dotąd czytanych utworach Updike’a, za wyjątkiem wyraźnie słabszego Po kres czasu, pozostały mi wrażenia pozytywne, toteż do lektury Par nie trzeba było mnie specjalnie namawiać. Nieco ponad czterdzieści lat minęło od chwili, gdy opublikowano tę powieść w ojczyźnie autora - bardzo współczesną i jak na owe czasy dość śmiałą. Rewolucja obyczajowa lat 60 dopiero się zaczynała; nie padło jeszcze hasło Make love, not war i nie było w zwyczaju mówić o seksie w sposób tak bezpośredni.
Sama bezpruderyjność nie jest jednak tą wartością, dzięki której sceny i postacie z epoki odległej niemal o lata świetlne - gdy kochankowie pisali do siebie prawdziwe listy, nie mając do dyspozycji e-maili i sms-ów, a środki antykoncepcyjne dopiero wchodziły w użycie - pozostają nadal tak żywe i aktualne. Jest nią realizm, z jakim Updike odmalowuje swoich bohaterów i otaczającą ich scenerię oraz umiejętność tworzenia doskonałych portretów psychologicznych. Bo w samej fabule nie ma nic specjalnie oryginalnego: małe miasteczko, gdzie wszyscy się znają i wszyscy o wszystkich wszystko (albo prawie) wiedzą, kilka zaprzyjaźnionych małżeństw trzydziesto- i czterdziestolatków - czyli wszystko to, co się dzieje, gdy nuda i zniechęcenie idą w parze z niezbyt spójnym kodeksem moralnym, a to, co kuszące, okazuje się zbyt łatwo dostępne…
Niewinne flirty i wyrachowane transakcje, nieszkodliwe zauroczenia i płomienne romanse… Czy ktoś wyjdzie z tej erotycznej zawieruchy bez szwanku, bez wstrętu do siebie? Który z chwiejących się w posadach związków okrzepnie i odżyje, który rozleci się z hukiem, a który pozostanie pustą grą pozorów? Te pytania nie dają czytelnikowi spokoju do samego końca, a poszukiwanie na nie odpowiedzi sprawia, że ponad sześćsetstronicową powieść czyta się niemal jednym tchem. Oczywiście najbardziej wciąga śledzenie uczuciowych perypetii dwóch par pierwszoplanowych bohaterów - Hanemów i Whitmanów, ale równie fascynujące może być analizowanie postawy Thorne’ów, rekompensujących sobie własne poczucie niespełnienia w sposób przykry dla innych albo zastanawianie się, dlaczego Marcii, Janet czy Frankowi łatwiej przejść do porządku nad niewiernością współmałżonków, niż Kenowi lub Angeli. A potem przychodzi pora na pytania natury bardziej ogólnej, tak samo aktualne na amerykańskiej prowincji z lat 60 XX wieku, jak dziś w
którymkolwiek zakątku Europy: co decyduje o trwałości lub rozpadzie związku? Dlaczego ludzie, którzy kiedyś się kochali, zaczynają się ze sobą nudzić albo tracą umiejętność porozumiewania się?
Całość byłaby doskonała, ale wrażenie psują liczne niedociągnięcia, powstałe najwyraźniej na etapie przekładu i redakcji polskiego wydania. Zaraz na pierwszej stronie czytamy o „zaczerwienionych koniuszkach placów”, nazwisko jednej z par pisane jest na przemian „Appleby” i „Appelby”, a dziecko Hanemów w jednym miejscu staje się „dzieckiem Hanemasów”. Sporo jest zdań i fraz niejasnych („chwiejące się ramy okienne, zniszczone przez zwierzęta [jakie?]”; „leżał wyciągnięty na plecach, jak miasteczko zawieszone na kościelnej iglicy”; „nazwy ulic pochodziły od nazw cnót, które promieniały pośród zieleni”) i zwyczajnie niezgrabnych („Wśród pokrytych gęstymi włosami nadgarstków przez widoczne na wierzchu dłoni, przypominające przewody zasilające żyły płynęła do opuszków moc równocześnie niszczycielska i twórcza”; „Piłka opadała na ziemię w miejscu, gdzie oświetlały ją promienie słońca, a dzieci zaczynały się cicho spierać, które z nich powinno po nią pójść i tym samym się zmoczy”; „pojawiała się na wodzie jak
pracowity słoń cyklop motorówka”; „dokładnie osuszała jego ociekające wodą genitalia, myśląc o tym, jak niewinną częścią ciała się wydawały, a nie twardym, wystającym jak pasożyt odrębnym bytem”).
Jedynym felerem, który można na sto procent przypisać samemu autorowi, jest zabawny lapsus lingwistyczny: w błąkające się w pamięci Pieta holenderskie zdania ni stąd, ni zowąd wkradają się słowa: „ucieka zimno”(!). No, ale trudno oczekiwać, by Amerykanin znał wszystkie europejskie języki - natomiast od polskiego zespołu redakcyjnego chyba należałoby wymagać większej staranności.