Jeszcze trzy lata temu przeciętny polski miłośnik kryminału zapytany: a kto to jest Eberhard Mock wzruszał ramionami. Bo Śmierć w Breslau, acz dała życie komisarzowi, nie zdobyła szerszej popularności. Dopiero Koniec świata w Breslau podbił serca czytelnicze, część druga tego tworzonego chronologicznie wspak cyklu rzeczywiście była dopieszczoną i znakomitą opowieścią o świecie, którego już nie ma, czyli o niemieckim Wrocławiu schyłku republiki weimarskiej. Teraz na naszych półkach królują Widma w mieście Breslau, Eberhard Mock powraca niczym Jane Fonda, co roku kilka lat młodszy. Tym razem mamy jesień roku 1919, wojna skończyła się całkiem niedawno, Niemcy zostały okaleczone i upokorzone, w społeczeństwie wrze, agitacja komunistyczna odnosi nie mniejsze sukcesy, niż nacjonalistyczne bojówki. Społeczny ferment nakłada się na rozluźnienie obyczajów, typowe powojenne zdziczenie i upadek norm. Przestępczość rośnie w siłę, a zbrodniarze stają się coraz bardziej bezczelni. Policja reorganizuje się, szuka
młodych i odważnych funkcjonariuszy. Takich właśnie jak szewski syn, Eberhard Mock, człowiek, który nie spełnia się w obyczajówce, mimo że jest miłośnikiem kurew i rozrywek zapewnianych przez nielegalne domy uciech. To praca poniżej jego możliwości, skazująca go na pijaństwo oraz możliwość złapania choroby wenerycznej. Dopiero wielokrotne morderstwo, którego sprawca prowokuje Mocka oraz cała wrocławską policję, daje mu szansę na wykazanie się również zdolnościami detektywistycznymi.
Powiem od razu – to najsłabsza jak na razie część cyklu. Trudno jest mi jednoznacznie stwierdzić, czy dlatego, że urok nowości tematu trochę przyblakł, czy przyzwyczaiłem się do sposobu pisania Krajewskiego, czy – a to chyba najbliższe prawdy – intryga jest wyjątkowo słaba. Oczywiście poprzednie części też nie powalały zwrotami akcji i zaskakującymi rozwiązaniami, nie o to zresztą chodziło, ale w Widmach w mieście Breslau autor wyjątkowo się nie przyłożył, nie udało mu się napiąć mojej uwagi, a zakończenie jest hollywoodzko żenujące. Pal licho, cóż nowego można wymyślić w kryminale, potęgą był precyzyjny i cudowny klimat niemieckiego Wrocławia, detale, o które wszyscy mieszkający na tzw. Ziemiach Odzyskanych co chwilę się potykamy: wyzierający spod tynku napis szwabachą, germański szyld w podwórku, stare zdjęcia ukazujące niby te same ulice, ale jakże inne. Tę przeszłość Krajewski potrafił, i wciąż jeszcze potrafi ożywić, zaludnić pełnokrwistymi postaciami, fantastyczna jest jego dbałość o szczegóły:
garderoby, potraw pochłaniane w zbyt dużych ilościach przez Mocka, sposobu zamieszkiwania, poruszania się po mieście (a w roku 1919 we Wrocławiu pojawiają się pierwsze samochody). Z tych cegiełek powstaje niemal filmowa wizja, niesłychanie silnie oddziaływująca na wyobraźnię. Natomiast nie ma tu miejsca na nostalgię, ten świat jest zły i zgniły – szaleniec mordujący ludzi i łamiący im po śmierci kończyny to również, a może i przede wszystkim twór miasta Breslau, Sodomy i Gomory w pełni zasługującej na zagładę, która nastąpi ćwierć wieku później.
W Widmach Eberhard Mock ma trzydzieści pięć lat, ale nie jest już młody. Wojna i okopy w Prusach Wschodnich poważnie nadwyrężyły jego psychikę, prowadzi więc rujnujący zdrowie tryb życia, pijąc, obżerając się i chętnie korzystając z burdeli. Z drugiej jednak strony w policyjnej pracy wykazuje typowo młodzieńczą werwę, tu Krajewskiemu rzeczywiście udało się bohatera odmłodzić, nie jest bowiem tak zniechęcony i zblazowany, jak w dwóch pozostałych częściach. Mock walczy o lepszą pozycję we wrocławskiej pozycji, chwytając się również metod niegodnych, ale cóż – to postać z czarnego kryminału, czytelnicza sympatia do niego musi zostać wystawiona na moralne próby. Ma to oczywiście swoje logiczne uzasadnienie, jednak wolałem wstrętnego Mocka z poprzednich części.
A na zakończenie coś dla uważnie czytających: czy jest możliwe, aby gazeta mogła się ukazać 31 listopada, a podczas gry w szachy pionek pomaszerować z e6 na e4?