Czy to możliwe, żeby człowiek zapragnął napisać alternatywną historię życia swoich rodziców - historię, w której oni oboje są spełnieni i szczęśliwi, ale w której nie ma miejsca na niego samego? Gdy już się okaże, że tak - co udowadnia Doris Lessing w swoim ostatnim utworze - czytelnikowi nasuwa się od razu pytanie, dlaczego? Jaki obraz rodziny i dzieciństwa nosi w sobie ktoś, kto w przeddzień swych dziewięćdziesiątych urodzin wymyśla rzeczywistość bez siebie? Pewnych podejrzeń można było nabrać, czytając Marthę Quest, powieść bez wątpienia opartą na wątkach autobiograficznych (co autorka osobiście potwierdza w drugiej części Alfreda i Emily), ale tylko „opartą na wątkach”, podczas gdy tutaj znajdujemy właściwie pełne wyjaśnienie problemu, przez tyle lat dręczącego córkę byłej pielęgniarki i nieudanego farmera. Nie, nie spodziewajmy się tak modnych ostatnio patologii; małej Doris nikt nie maltretował, nie molestował, nie głodził, nie kazał jej patrzeć na alkoholowe ekscesy czy jakieś wymyślne orgie.
Ona po prostu żyła w atmosferze przesyconej do głębi frustracją, poczuciem skrzywdzenia i niespełnienia, a tak strasznie ubogiej w jakieś cieplejsze uczucia…
Bo spójrzmy wstecz: na złość zamożnemu i apodyktycznemu ojcu Emily wybiera zawód pielęgniarki zamiast wyższych studiów; przez kilka lat przygląda się wszystkim okropieństwom wojny, do czego jej zawód daje aż nadto sposobności, w międzyczasie traci ukochanego, w końcu poślubia frontowego inwalidę - nie wiadomo właściwie, czy z miłości, czy z litości? - by w krótkim czasie zostać matką dwójki dzieci i wylądować z dala od krewnych i znajomych, od swojskiego środowiska, na jakimś pustkowiu, gdzie zafascynowany rolnictwem (ale kompletnie się na nim nie znający) małżonek usiłuje ziścić swoje mrzonki z zaiste marnym skutkiem… Więc żale i pretensje, więc wieczne utyskiwanie „co by było, gdyby”, więc ucieczka w wyimaginowane choroby, pozwalająca wymigać się od zajmowania się dziećmi i gospodarstwem, a równocześnie wpędzająca malców w jakieś nieokreślone poczucie winy; i wymaganie od starszej córki, by w wieku pięciu lat odpowiadała za zdrowie i zachowanie trzyletniego braciszka, a jako siedmiolatka wytrzymała dwa
lata wśród obcych… I właściwie, nie licząc czytania dzieciom książek, żadnego dowodu, że są kimś, kto się dla niej liczy - raczej odwrotnie, bo przecież gdyby nie one, może bawiłaby się w swych pięknych sukniach na londyńskich balach i „garden party”… A w Alfredzie próżno byłoby pokładać ufność, że będzie potrafił dostarczyć emocjonalnego wsparcia zaniedbywanym przez matkę dzieciom; on przecież nadal zmaga się z wojenną traumą, wciąż przywołuje w snach i wspomnieniach poległych przyjaciół, a gdyby nawet o nich zapomniał, przypomni mu okaleczone ciało… Córka odkryje po latach, że prócz cukrzycy, na którą zapadł w sile wieku, cierpiał na ciężką depresję, ale to niewiele pomoże jej w odreagowaniu całego przygnębienia i zniechęcenia, jakim nasycano ją, odkąd pamięta… Więc pomyśli: a może niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci? A w każdym razie, w s p ó l n y c h dzieci? I wtedy zrodzi się pomysł napisania od nowa opowieści o Alfredzie i Emily, w której każde z nich idzie swoją drogą i choć nie będzie wolne od
trosk, zrealizuje przynajmniej najważniejsze swoje pragnienia…
Koncepcja zestawienia tej zmyślonej fabuły z garścią przejmujących wspomnień, ukazujących prawdziwe postacie i prawdziwą historię małżeństwa Taylerów, a przy tym i - do pewnego momentu - ich dzieci, jest bez wątpienia warta uwagi. Powiem więcej, jest doskonała i przypuszczam, że mogłabym być tą książką nie tylko poruszona, ale i zachwycona. A jednak… na pierwszych stu kilkudziesięciu stronach trudno mi było się doszukać tych walorów, dla których dotąd chętnie sięgałam po prozę Lessing. Część pierwsza - „Alfred i Emily. Nowela”- sprawiła na mnie wrażenie pouczającej historii, z gatunku tych, jakie można znajdować tuzinami w czasopismach typu „Z życia wzięte”. Na dowód dość reprezentatywny urywek: „Emily pojechała i zastała go z gorączką w łóżku. Leżał spocony, zakasłany i bardzo słaby, zupełnie jak nie on. (…) Lekarz potwierdził, że pan McTaggart bardzo niedomaga. Pewnego wieczoru Emily zdała sobie sprawę, że gawędziarz kona. Serce odmówiło mu posłuszeństwa. Umarł, a Emily, zawiadomiwszy jego córkę i
poprosiwszy, żeby dopilnowała pogrzebu, wyjechała we łzach do Londynu. Musiała jednak wrócić do Szkocji na pogrzeb.
Znajomi powiedzieli jej, że zawsze będzie u nich mile widziana. Rozpłakała się. Poskarżyła się Fionie, że ostatnio tylko płacze”.
Gdzież ta finezja języka, która tak mnie urzekała, gdy czytałam Pamiętnik przetrwania czy Lato przed zmierzchem? Początkowo przypuszczałam, że może to kwestia tłumaczenia, a może - okrutny to domysł, lecz przecież również prawdopodobny! - pióro autorki z biegiem lat utraciło tę płynność i wyrazistość, którą docenił nawet Komitet Noblowski. Ale gdy okazało się, że część druga - „Alfred i Emily. Dwa życia” - napisana stylem typowym dla wspomnień, nadal bliższym językowi potocznemu, niż powieściowej narracji, ale ewidentnie zgrabniejszym, przedstawia się znacznie lepiej, pomyślałam, że może autorka celowo wystylizowała pierwszą część swojej opowieści tak, by wyglądała na dzieło średnio wprawnego amatora? Może próbowała się zdystansować i opisać wymyślone dzieje swoich rodziców - którzy w tej wersji wydarzeń NIE SĄ przecież jej rodzicami - jako osoba zupełnie postronna? Nie zmienia jednak to faktu, że zdecydowanie bardziej odpowiada mi część druga. A całość, tak czy inaczej, odpowiada mi bardziej niż np.
czytadła opisujące losy młodych wielkomiejskich dam polujących na partnera - choćby ze względu na wartość dokumentalną części drugiej.