Trwa ładowanie...
recenzja
06-11-2012 16:55

Cnota nagrodzona, czyli romans pedagogiczny

Cnota nagrodzona, czyli romans pedagogicznyŹródło: "__wlasne
ddubx00
ddubx00

Charlotte Brontë należy do tych pisarzy, na dźwięk nazwiska których czytelnikowi automatycznie uruchamia się w pamięci klapka z tytułem jednego dzieła (czasem spektakularnie odmiennego od pozostałych i przez to wyjątkowego, czasem najbardziej spopularyzowanego przez ekranizację czy adaptację sceniczną, czasem po prostu jedynego przełożonego na polski) – w tym przypadku Dziwnych losów Jane Eyre , które aż do lat 90 XX wieku były jedyną dostępną u nas próbką twórczości autorki. Później przetłumaczono i kilkakrotnie wznowiono * Villette, a dopiero po blisko 20 latach pozostałe dwie powieści – * Shirley i Profesora. *Ten ostatni jest zarazem pierwszym dziełem Charlotte, również w jej ojczyźnie opublikowanym w kolejności niechronologicznej – dopiero po śmierci pisarki. *

Czytelnik, który by się po Profesorze spodziewał emocji równych doznawanym przy czytaniu * Jane Eyre*, może doznać niejakiego zawodu. Bo choć rzecz traktuje plus minus o tym samym – o osobie niezamożnej, zmuszonej zarabiać na życie nauczaniem i znosić rozmaite despekty ze strony bogaczy, oraz o miłości napotykającej na różne przeszkody, jednakowoż ostatecznie zwyciężającej – ani śladu tutaj jakichś mrocznych tajemnic czy dramatycznych zwrotów akcji.

Bohater, a zarazem i narrator powieści, William Crimsworth, startuje w życie z dość kłopotliwej, acz nie beznadziejnej pozycji: jego matka, wywodząca się z utytułowanych ziemian, popełniła mezalians wychodząc za kupca. Ten na krótko przed przyjściem na świat młodszego syna z niewiadomej przyczyny stracił majątek, po czym zmarł, a w ślad za nim podążyła i żona. Arystokratyczni wujowie łaskawie zgodzili się łożyć na utrzymanie i edukację siostrzeńców; Edwardowi udało się następnie poślubić bogatą pannę, zaś William z chwilą ukończenia szkół ma do wyboru: albo poddać się naciskom swych dobrodziejów, obierając zawód duchownego i biorąc za żonę nielubianą kuzynkę, albo szukać zatrudnienia na własną rękę, bez żadnych gwarancji powodzenia. Młody człowiek odrzuca pomoc, postanawiając przyuczyć się do ojcowskiej profesji, w czym – jak sądzi – pomoże mu starszy brat. I tu spotyka go srogie rozczarowanie. Za radą znajomego próbuje więc szczęścia na kontynencie. Trafia do Belgii, gdzie udaje mu się otrzymać posadę
nauczyciela angielskiego w szkole dla chłopców, a później i w drugiej, dla dziewcząt. I tam spotyka kobietę, z którą wkrótce zapragnie związać swój los...

Historia młodzieńca, który rozpoczyna dorosłe życie bez konkretnego zawodu i niemal bez grosza przy duszy, nie mogąc liczyć na wsparcie (nawet nie finansowe, ale choćby emocjonalne) kogokolwiek z rodziny, a kończy swą opowieść jako stateczny ziemianin - niepławiący się w zbytkach, lecz pozbawiony trosk materialnych - otoczony miłością żony i syna oraz życzliwością skromnego grona przyjaciół, to wręcz modelowy romans, ze wszystkimi rekwizytami tego gatunku i nieodzownym happy-endem. Nieskazitelnie uczciwy i solidny William wraz ze słodką i dobrą Frances (zbytecznym byłoby dodawać, że los nie poskąpił im i urody), wielkoduszny monsieur Vandenhuten, obrzydliwie antypatyczny Edward, obłudna i podstępna mademoiselle Reuter, głupie i próżne uczennice z pierwszej ławki – wszyscy pasują jak ulał do tego schematu, w którym biel postaci jest biała jak śnieg, a czerń czarna jak smoła, bez najmniejszych psychologicznych niuansów. Wyłamuje się zeń tylko Hunsden – z jednej strony złośliwy i cyniczny, tak irytujący, że po
dwóch wygłoszonych przezeń zdaniach miałoby się ochotę natychmiast przepędzić go na cztery wiatry, z drugiej ujmujący gestami, które można by poczytywać za obliczone wyłącznie na zyskanie poklasku... gdyby nie fakt, że ich adresatem jest ktoś, kogo ten zblazowany panicz po cichu podziwia, doskonale zdając sobie sprawę z jego jasno wytyczonych celów, siły woli i prawości charakteru. Tą postacią, a także drapieżnymi, szyderczymi scenkami rodzajowymi (ten Edward, witający niewidzianego od dziesięciu lat młodszego brata jak intruza pragnącego podstępnie wkraść się w jego łaski! te nocne rozmowy Zoraïde i François! ten „wykład” kierowniczki szkoły na temat postępowania z niewygodnymi nauczycielami!) i quasi-socjologicznymi rozważaniami Williama (powiedzmy sobie prawdę: z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika naiwnymi i zgoła niepoprawnymi politycznie!) Brontë na tyle wykroczyła poza mdlący wzorzec romansidła, że choćby tylko z tego względu Profesor wart jest zainteresowania.

ddubx00

Oczywiście pod warunkiem, że odpowiada nam klimat „z myszką” tudzież stosowny doń język. Archaiczność tego ostatniego bardziej niż w oryginale widać w polskim tłumaczeniu, które ponadto silniej implikuje określone relacje między postaciami, a to z powodu dwuznaczności angielskiego „you”; gdy Edward zwraca się do brata: „I expected you would have called at the counting-house in the Close”, nie brzmi to tak oficjalnie i odpychająco, jak: „Spodziewałem się, że przybędziesz pan do kancelarii w Close”. Niezależnie od tego, która wersja nam bardziej odpowiada, trzeba przyznać, że i tłumaczka, i zespół redakcyjny stanęli na wysokości zadania, dzięki czemu czytelnik może się skupić na lekturze, a nie na wyłapywaniu kiksów translatorskich i literówek. Jedyną znaczącą nieścisłość w tekście należy przypisać po części omyłce autorki i/lub kogoś redagującego przed laty druk wersji angielskiej: otóż w rozdziale 24, gdy Frances i William jakiś czas przed swoim ślubem mijają podczas spaceru Hunsdena, ma miejsce
następujący dialog:

„ – Nie zauważyłaś wyrazu jego oczu?

-

Jego oczu? A cóż one mówiły?

ddubx00

-

Do ciebie mówiły: „jak się pani miewa, pani Wilhelmino Crimsworth?”

W oryginale ta ostatnia fraza brzmi:

„ – To you they said: ‘How do you do, Wilhelmina, Crimsworth?’

a zatem raczej: „Jak się miewacie, panno Wilhelmino, panie Crimsworth?” (Hunsden przecież był na tyle obeznany w regułach towarzyskich, że nie użyłby, zwracając się do osoby niezamężnej, formy przewidzianej dla mężatki! Nie mówiąc już o tym, że takowa powinna brzmieć raczej „How do you do, Mrs Crimsworth?”). Ale skąd się wzięła owa „Wilhelmina”? Wilhelmem – z niemiecka (choć logiczniej byłoby z flamandzka, w którym to języku odpowiednikiem Williama/Wilhelma byłby Willem) - mógłby żartem nazwać Williama, lecz przecież nie jego narzeczoną! Ot i zagadka!

Ale – dodajmy – zagadka niewpływająca w znaczący sposób na przyjemność płynącą z lektury.

ddubx00
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
ddubx00

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj