Maria Ulatowska powraca: z nową bohaterką, nieco mniej nową życiową historią „ku pokrzepieniu” oraz zupełnie nienową eksplozją optymizmu – adekwatną do równie nienowej przesłodzonej wymowy ogólnej. Przypadki pani Eustaszyny – przesiąknięte ekstremalnym charakterem i życiową brawurą tytułowej postaci – powielają standardowy schemat klasycznej powiastki obyczajowej, w której monotonia treści bywa chytrze tajona szumnym hasłem „książki przyjaznej światu i ludziom”. Oznacza to – po pierwsze – niezmiennie bajkowe perypetie sympatycznych bohaterów, utrwalonych w umiarkowanie porywającej, z założenia relaksacyjnej fabule. Po drugie natomiast – nietrudne do odgadnięcia (a co za tym idzie: także i do zapomnienia), koniecznie szczęśliwe jej zwieńczenie.
Tytułowa pani Eustaszyna to nadzwyczaj żywotna warszawska staruszka – nestorka rodu i wszechwładna żona, pogromczyni polskiej służby zdrowia i „protegowana” stołecznych oficjeli, arystokratka z kontem na Facebooku i świeżo upieczona bestsellerowa pisarka, uczuciowa intrygantka i bezwględny negocjator, admiratorka bursztynów i Adama Małysza, a nade wszystko: niezastąpiona zawsze i we wszystkim ciocia bratanicy swego męża. Mamy więc do czynienia z postacią wielofunkcyjną: taką, co to pójdzie i załatwi, namiesza, lecz wybrnie, popłacze, ale godnie – ku chwale książkowej fabuły, obfitującej w dramatyczne zwroty. Problem z panią Eustaszyną i jej powieściowymi przygodami tkwi więc nie tyle w zamyśle (skądinąd sprawdzonym), ile w wykonaniu. Dramatyzmu w nim nie ma za grosz – za to sporo raczej nietrafionego humoru i treściowej przesady. Autorka stara się pogodzić dwie z założenia sprzeczne strategie: awanturniczo-przygodowy galimatias wątków łączy z obyczajowo-rodzinną atmosferą „wiecznej niedzieli” (koniecznie
z kawą i domowym plackiem). W efekcie tworzy fabułę po części absurdalną, po części przegadaną, a w ostatecznym rozrachunku – cokolwiek nużącą. Tytułowym „przypadkiem” pani Eustaszyny jest oto od dawna przekładany remont kuchni lub felerna plomba, która wypada z zęba i zmusza do wizyty u dentysty. Przypadek przypadkowi nierówny – czytamy zatem, pomiędzy plombą a remontem, o spektakularnym wtargnięciu do państwowego resortu zdrowia lub o szaleńczej wyprawie do Wisły (na wyimaginowane spotkanie z całkiem realną żoną najsłynniejszego polskiego skoczka). To połączenie prozaicznej codzienności z jej przygodową alternatywą na dobre książce nie wychodzi – bo też, w gruncie rzeczy, wątki „awanturniczne” niewiele się od tych „zwyczajnych” różnią.
Przypadki pani Eustaszyny nie tracą, rzecz jasna, należycie obyczajowego charakteru. Znajdzie się więc w książce miejsce i na miłość, i na przyjaźń sąsiedzką – o niezniszczalnej więzi rodzinnej oraz sile przebaczenia nie wspominając. Sentencjonalno-melancholijny wydźwięk narracji może drażnić, podobnie skłonność autorki do myślowych powtórzeń i opatrywania co drugiego wątku kwiecistym, nienaturalnie niefrasobliwym komentarzem. W całościowym odbiorze historia nadzwyczajnych perypetii pani Eustaszyny spełnia jednak cel zasadniczy – tj. odpręża i krzepi, nie wymagając od odbiorcy nadmiernego skupienia. Duża w tym zasługa sielskiej atmosfery domowego ciepła i wsparcia, okraszonej należytą porcją uczuciowych zawirowań (z przystojnym kardiologiem w tle). Na sympatyków dotychczasowej twórczości Marii Ulatowskiej czeka dodatkowo bonus – w fabule pojawią się bowiem postaci znane z poprzednich książek autorki. I to nie w formie mało znaczącego epizodu.
Przypadki pani Eustaszyny witają odbiorcę okładkową sugestią, by do całej opowieści podejść z przysłowiowym „przymrużeniem oka”. Kierując się złotą zasadą, wypada więc zlekceważyć treściowe dłużyzny i fabularny mętlik wątków, a następnie dać się wciągnąć w wir powieściowych zdarzeń. Napotykamy jednak zasadniczy problem. Tytułowa „ciocia Winia”, jej mąż Eustachy i „prawie córka” Marcja to tylko pozornie nowi, lecz w gruncie rzeczy jedni i ci sami bohaterowie „nie-poważnych” książek Marii Ulatowskiej. Z każdą kolejną przyzwyczajamy się coraz bardziej – i do bliźniaczych motywów, i do powtarzalnych rozwiązań – coraz trudniej więc o bezgraniczne poddanie urokowi powieściowych perypetii. Chyba nie tylko z przymrużeniem oka, lecz także z cierpliwością porównywalną do siły eskpresji tytułowej bohaterki należy potraktować najnowszą lekturę. I – prawdopodobnie – każdą kolejną.