Tę smutną prawdę zna doskonale Harry Dresden – jedyny oficjalnie praktykujący mag–detektyw miasta Chicago. Wszyscy mają mu coś za złe. Magowie – że się zdekonspirował i hańbi profesję. Zwykli ludzie, w tym zwłaszcza jedna bardzo stanowcza policjantka, której udziela dorywczo konsultacji przy sprawach na tle paranormalnym, że nie jest tak efektywny, jak można by się spodziewać, mając pojęcie magii wywodzące się ze „Stoliczku, nakryj się”. A facet, od którego wynajmuje stylowe mieszkanie w suterenie – że nie płaci czynszu w terminie. Nawet urządzenia elektryczne są przeciwko niemu – najzwyczajniej psują się w jego obecności, wskutek czego musi czytać przy świecach. Jak widać, już codzienność Dresdena nie jest usłana różami. A teraz pojawiają się dodatkowe kłopoty. Próbując uregulować zaległości czynszowe Harry bierze równolegle dwa zlecenia – prywatne i policyjne. To drugie dotyczy wyjątkowo brutalnego morderstwa popełnionego z użyciem czarnej magii. To pierwsze – trzeba trafu – odnalezienia męża
marnotrawnego, który po utracie pracy zaczął się fascynować sztukami tajemnymi. W dodatku konfratrzy, mając na względzie przeszłość Dresdena, podejrzewają, że to on stoi za morderstwem i jeśli nie uda mu się zdobyć dowodów swojej niewinności, skrócą go o głowę z użyciem magicznego miecza. Brzmi ciekawie?
Jednakże to nie fabuła, mimo wszystkich ozdobników dosyć standardowa i w sumie przewidywalna, jest największą zaletą Frontu burzowego. Jest nią główny bohater. Dzięki zastosowaniu narracji pierwszoosobowej (książka jest stylizowana na akta sprawy), mamy sposobność postrzegać świat jego oczami. A to, co widzi, niekoniecznie mu się podoba. Daje temu wyraz w licznych ironicznych komentarzach, dzieląc swą zgryźliwość w miarę sprawiedliwie pomiędzy innych i siebie samego. Jedno, czego nie można mu zarzucić, to brak poczucia humoru na własny temat i dystansu do posiadanych wad. Krótkie, błyskotliwe, celne i zabawne sformułowania to znak rozpoznawczy tej prozy. Nawet w samym środku wszechwładnej grozy jest miejsce na równoważącą ją zdrową ironię. Wampiry są straszne, ale w prawdziwej postaci brzydkie, co jest źródłem ich nieustających kompleksów. Mafia nasyła bezwzględnych zbirów, ale jeśli tylko wie się, za który sznurek pociągnąć, można bez kłopotów pobić ją jej własną bronią.
Jedynie na kobiety, z którymi Harry, mimo posiadanego uroku, skandalicznie wprost sobie nie radzi, najwyraźniej nie ma skutecznego sposobu. Owijają go sobie dookoła palca bez większego wysiłku. Ale każdy ma jakieś słabe punkty. Nawet tragiczna jakość polskiego przekładu, w tym zwłaszcza korekty, nie odebrała mi przyjemności z tej lektury. Więcej – jestem zdecydowana sięgnąć po kontynuację. Przyznaję bez bicia – Harry mnie zawojował. Zachęcam do dania mu szansy.
Gwoli sprawiedliwości nadmienić muszę, że powyższa krytyka przekładu oraz jakości korekty tekstu odnosi się do drugiego polskiego wydania powieści, które ukazało się w 2006 roku nakładem wydawnictwa Amber i na podstawie którego powstała powyższa recenzja. W październiku 2011 wydawnictwo MAG wznowiło wydawanie serii Akta Dresdena w nowym przekładzie autorstwa Piotra W. Cholewy, który przeczytałam z prawdziwą przyjemnością. Na tym tle uwagi powyższe tracą aktualność, więcej, chciałabym podkreślić, że różnica w jakości odbioru - w gruncie rzeczy fabularnie przecież identycznego - tekstu jest kolosalna, oczywiście na korzyść nowszej edycji. Jak nadmieniałam wyżej, główną siłą tej powieści jest humor i styl, a także różnego rodzaju nawiązania.* Nowy przekład pozwala docenić te zalety w pełni.* W poprzednim wydaniu z tomu na tom czytało się coraz gorzej, tak że po trzeciej części, mimo całej sympatii dla bohatera, zmuszona byłam się poddać.
Jeśli więc ktoś zniechęcił się do Akt Dresdena na podstawie lektury któregoś z poprzednich wydań, teraz ma świetną okazję, by zweryfikować swoją opinię. Nowy przekład to w tym wypadku naprawdę nowa jakość.