Podsumowanie swoich wrażeń z lektury Nic dobrego na wojnie uprzedzę stwierdzeniem, że nie mnie oceniać trafność doboru przez autora tekstów źródłowych i wysnuwanych na ich podstawie wniosków; nie jestem historykiem ani nawet hobbistą-pasjonatem, czytającym wszystko, co tylko kiedykolwiek na dany temat napisano. Czytam o wojnie, bo interesują mnie mechanizmy psychologiczne i socjologiczne, sprawiające, że w liczącej parę tysięcy lat historii ludzkość nadal nie znajduje mądrzejszego sposobu na rozwiązywanie zatargów i leczenie narodowych kompleksów, niż rzucanie się z bronią na sąsiadów (a czasem i nie tylko na sąsiadów...). A najwięcej o II wojnie światowej, bo napisano o niej najwięcej książek, naświetlających niemal każdy możliwy aspekt działań wojennych z każdej możliwej strony.
Jeśli chodzi o ZSRR, dziś już pewnie nikt nie ma wątpliwości, że udział tego kraju w wojnie musiał pozostawić po sobie nie tylko piękne i wzruszające obrazy, utrwalone w pieśniach śpiewanych przez chór Aleksandrowa, niezliczonych powieściach i filmach opiewających bohaterstwo i poświęcenie radzieckich żołnierzy i cywilów. Wystarczy przeczytać choćby tylko * Wojnę Iwana* Merridale i * Wojna nie ma w sobie nic z kobiety* Aleksijewicz , by mieć pewność, że wojenna codzienność Rosjan niewiele różniła się od tej, jakiej doświadczają inne narody prowadzące działania wojenne, że oprócz heroicznej walki do ostatniej kropli krwi obejmowała też przyziemną prozę życia i zjawiska, o
których wolałoby się głośno nie mówić. Bo ludzie są tylko ludźmi, więc choćby walczyli pod sztandarami nie wiadomo jak wielkiej i słusznej idei, mogą się okazać tchórzami, egoistami, kombinatorami, a mogą też wydobyć z siebie pokłady łajdactwa i okrucieństwa, o jakie nikt by ich nie podejrzewał w normalnych warunkach. Rzecz jasna, że władze radzieckie nie mogły dopuścić, by taka teza została wygłoszona – choćby szeptem. Dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie historycy i publicyści zaczęli przełamywać zmowę milczenia, wydobywając na światło dzienne mniej chwalebne karty wojennych dziejów. A i wtedy – o czym można przeczytać u Sołonina – bywali atakowani przez zwolenników uświęconej tradycją (i nakazem spadkobierców Stalina) wersji historii.
Nic dobrego na wojnie nie jest ani systematycznym przeglądem negatywnych zjawisk związanych z działaniami wojennymi prowadzonymi przez ZSRR, ani też monotematyczną publikacją, omawiającą jakiś jeden ich aspekt.* Książka składa się z pięciu części, z których każda porusza inne zagadnienie (w porządku chronologicznym) i właściwie mogłaby być samodzielną całością.* „Trzy plany towarzysza Stalina" rzucają nieco światła na poczynania radzieckiej „wierchuszki" w przededniu uderzenia wojsk niemieckich na ZSRR. „Pożar w magazynie" opowiada o nierozstrzygniętych do dziś wątpliwościach co do rozmiaru krwawej daniny, złożonej przez obywateli radzieckich podczas trwania zmagań z hitlerowcami. W króciutkim tekście „Dwie blokady" autor zastanawia się nad przyczynami, dla których radzieckim władzom okupacyjnym nie udała się powojenna blokada Berlina, za to blokada Leningradu przez Niemców pamiętną zimą 1941/42 przyniosła tak straszne żniwo. „Nasza władza będzie okrutna..." jest próbą podsumowania roli ukraińskich
formacji nacjonalistycznych w wydarzeniach rozgrywających się po obu stronach przedwojennej granicy polsko-radzieckiej. „Wiosna zwycięstwa. Zapomniana zbrodnia Stalina" (szczerze mówiąc, tytuł byłby bardziej wymowny, gdyby pozostawić tylko pierwszą jego część) porusza temat najboleśniejszy i najprzykrzejszy dla rodaków autora, a zwłaszcza dla zwolenników nieskazitelnego wizerunku bohaterskiego czerwonoarmisty, wyzwalającego uciśnionych sąsiadów spod terroru niemieckiego okupanta, dostarczając wykazu karygodnych, a często wręcz bestialskich czynów, jakich dopuszczali się radzieccy żołnierze wobec ludności cywilnej, napotykanej na całym szlaku ich przemarszu na zachód, od polskich Kresów po Berlin. Samo ujawnienie tych zbrodni nie jest nowością, bo wspominano już o nich w kilku publikacjach (z których największy rozgłos – dzięki ekranizacji kinowej - zyskała „Kobieta w Berlinie" autorstwa anonimowej Niemki), lecz skondensowanie ich na kilkudziesięciu stronach nadal robi mocne wrażenie... Całość uzupełnia
krótki wywiad, udzielony przez autora dziennikarzowi Radia Swoboda.
Niewątpliwą zaletą pisarstwa Sołonina – innych jego książek wprawdzie nie znam, ale nie sądzę, by się w sposób istotny pod tym względem różniły od Nic dobrego na wojnie – jest zacięcie publicystyczne. Czytelnikowi bez fachowego wykształcenia na ogół nie przeszkadza (a czasem nawet pomaga), gdy autor zwraca się doń z pozycji dobrotliwego pedagoga („Teraz będę milczał, a wy uważnie przeczytacie poniższy tekst"[66], „(...) proszę nie mieć mi za złe, szanowny czytelniku – cytaty będą długie i trudne" [96]), starając się równocześnie wzmocnić wagę przekazywanych faktów przez zadawanie pytań retorycznych, często podszytych wyraźną ironią („A gdyby Niemcy nie zajęli dróg – to wywieziono by cukier do Wołogdy? I czy tylko cukier?"[144], „A więc co opowiedzieli nam szanowani, cieszący się autorytetem ludzie?"[236]) oraz skrócić dystans pomiędzy sobą a odbiorcami poprzez stosowanie chwytów typowych raczej dla felietonu, niż dla eseju historycznego („Nie wiem, to nie moja sprawa. Nie jestem ani poetą, ani pisarzem,
ani filozofem"[79]; „Teraz dokładnie zamkniemy książkę Diukowa, wrzucimy ją do kosza na śmieci, umyjemy ręce, przepłuczemy usta i nosa, przewietrzymy pomieszczenie"[96]).
Minusem zaś – przynajmniej w moim odczuciu – brak precyzyjnej bibliografii. Tu i ówdzie podaje Sołonin w miarę dokładne źródło cytowanego tekstu (np. „kilka linijek z artykułu I.Erenburga, wydrukowanego w gazecie 'Krasnaja Zwiezda' 14 marca 1945 roku" [266], gdzie indziej tylko jego rodzaj i datę powstania(„list anonimowego robotnika do M.I.Kalinina z 18 czerwca 1845 roku" [127]), a jeszcze gdzie indziej zaznacza jedynie, że „tekst [w tym przypadku mowa o trzech wersjach opowieści o UPA, rozpoczynających rozdział czwarty – przyp.rec] składa się z autentycznych cytatów"[158]. Ja zaś, choć niefachowiec, wolę, gdy autor pieczołowicie naznaczy tekst odnośnikami do konkretnych pozycji, choćby ich wyliczenie miało zająć i ¼ każdej stronicy (bo a nuż kiedyś zechce mi się sięgnąć do źródeł?), niż gdy traktuje mnie z pobłażaniem, zakładając, że skorom laik, wystarczy mi jego zapewnienie o prawdziwości podawanych informacji.
Jeśli te obiekcje odsunąć na bok, Nic dobrego na wojnie okazuje się dobrze napisaną i wcale nie ciężką w odbiorze pozycją, przydatną zwłaszcza czytelnikom, którzy dopiero rozpoczynają poznawanie prawdy o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.