Kiedy ktoś wydaje po latach książkę, decyduje się na wznowienie, kolejne wydanie, a szczególnie wtedy, gdy nie chodzi o dzieło klasyka, zawsze pojawiają się pytania: dlaczego i po co? Szuka się uzasadnień. Są jednak książki, które bez większych tłumaczeń same się bronią. I tak jest chyba z nagrodzoną Zajdlem powieścią Rafała Ziemkiewicza Walc stulecia. Bo to jakiś wyraźny punkt w polskiej historii literatury science fiction, ważna i co w przypadku książki wydanej po raz drugi po jedenastu latach jest rozstrzygające, aktualna powieść.
Orin Bethlen - główny bohater powieści jest twórcą gier historycznych. Dla AC Games stworzył już między innymi „Bitwę pod Cuszimą”, „Wilhelma Zdobywcę”, a teraz pracuje nad „Walcem stulecia” – będącym punktem dojścia jego zawodowych poszukiwań - grą osadzoną w miejscu i czasie, którymi się fascynuje, które go pociągają, do których tęskni i ucieka. To Wiedeń tuż przed I wojną światową – rzeczywistość, w której każdy miał swój określony cel, w coś wierzył i potrafił się bez reszty oddać temu, w imieniu czego działał. Orin pracuje więc nad swym projektem i równocześnie ucieka w świat konstruowanej gry, testując jej warianty i wątki. Siedząc w swoim „gnieździe”, wciela się w urodzonego w Petersburgu Staniewskiego – wplątanego w sieć spisków i mającego swe konkretne zadania. Choć akurat „Walc stulecia” to gra przełomowa, gdyż umieszczona w zamkniętym okresie ma dać swobodę, to znaczy nie będzie tu jak w poprzednich tego typu produktach konkretnych misji do spełnienia przez gracza. I między innymi dlatego
Staniewskij (a raczej wcielający się w niego Orin) niespodziewanie i „pozascenariuszowo” zakochuje się bez pamięci w niejakiej lady Chesterwood, która jakiś czas potem jako Radu Michnea przychodzi do niego w realu z konkretną propozycją. Otóż w świecie prawdziwym (jeśli tak można go nazwać) okazuje się być przedstawicielką firmy, która chce kupić „Walc stulecia”. Kupić i nieco rozwinąć, co oznacza stały dopływ potrzebnych środków i nowe ogromne możliwości. Oddaje się więc Orin temu pomysłowi i swej nowej wielkiej miłości bez reszty. Teraz już razem uciekają, znajdując prawdziwą miłość, która ma być wreszcie (co dla nieznajdującego ukojenia w małżeństwie bohatera najważniejsze) czymś prawdziwym – czego się szuka i co trzeba chronić, kiedy się to znajdzie. Są bowiem w powieści ci, którzy się w sobie zakochują i uciekają, ale są też ci, którzy ścigają, by rozpracować i zlikwidować. Jest także ten trzeci - wysłani przez kogoś, by ostrzec. Kto komu służy? Kto przez kogo wysłany? W kontekście obserwowanej gry
trudno to ustalić. Czytamy za to w kilku miejscach: „Można wpłynąć na ludzki wygląd, tak jak i na zachowanie. To kwestia techniki, której się użyje”. I dlatego nikt w nic i nikogo nie ma prawa tu wierzyć. Jest system, gra, sieć zależności. Na końcu piramidy znajdują się zaś niejacy Deweloperzy. Wraz z Prepostvarym – profilerem rozpracowującym Orina - poznajemy jednego z nich. To ktoś, kto bawi się ludźmi i ideami. Ustawia wszystkich i wszystko tak, by zawsze być na wierzchu i czerpać zysk. Bo kiedyś były konkretne idee, potem, gdy formuła się wyczerpała (a tak musiało się stać) karmienie nieograniczoną wolnością, a teraz, kiedy znów następuje kryzys – chyba konieczna jest próba powrotu do konkretu. I dlatego trzeba wyeliminować kogoś, kto działa w tym kierunku na własną rękę. Wyeliminować w ramach kontroli.
Walc stulecia to umieszczona w przyszłości powieść o tęsknocie za przeszłością. Orin w swojej grze z niezwykłą pieczołowitością próbuje odtworzyć, przywołać, wydobyć klimat dawnego Wiednia, dawnej Europy. Dba o szczegóły. Ważny jest każdy dom, uliczka, postać. Nawet lodówka Trockiego musi być taką samą dokładnie lodówką, choć przecież nie tęskni się tu do samego tylko kolorytu, a raczej do idei, do momentu, w którym te idee były jeszcze wyraźne, mieszając się, przeciwstawiając, zwalczając (!) Więc powrót do sensu, nawet jeśli tym sensem miałaby być wojna? Powrót do bólu, nędzy? A kto zagwarantuje, że ów świat, który rodzi się i trwa na oczach Orina, będzie od bólu wolny? W każdym razie tamten lepszy (prawdziwszy!) świat kończył się wraz z matactwami, układami, intrygami, które obserwujemy i które raz jeszcze odgrywamy w „Walcu stulecia”. Okres tuż przed I wojną światową – to moment, za którym tęskni Orin, ale także początek pewnego procesu, mającego tragiczny koniec (jeśli ta kategoria może mieć tu jeszcze
znaczenie) w świecie opisanym przez Ziemkiewicza w Walcu stulecia (który, patrząc z punktu widzenia czytelnika powieści, powinien nadejść za jakieś kilka, kilkanaście lat). I tak jak Orin ma swoje cele, kiedy „grzebie” w matrycy swej gry, tak i swoje cele ma tu Ziemkiewicz, tak a nie inaczej eksploatujący matrycę swojej powieści. Bo Walc stulecia (teraz mowa już oczywiście o tytule książki) ma być analizą procesu rozkładu i zarazem nieodległym projektowanym obrazem upadku Europy, której rozpad paradoksalnie zaczął się wtedy, gdy kultura zaczęła się spajać i ujednolicać. W powieści Ziemkiewicza przyczyny kryzysu wygłaszane są wprost i sugeruje się, że gdzieś istnieją jacyś winni tego, że „Europa tak się posypała”. Gdzieś są albo gdzieś byli ci, którzy „niszczyli mity, nie panując nad budowaniem nowych”. I chyba nietrudno się domyślić, kto to taki. To liberałowie, antytradycjonaliści, bezrefleksyjni piewcy demokracji rozumianej jako absolutna wolność. „Świat się nie zeuropeizował. A tymczasem Europa zaczęła
się walić” – słyszymy. Podkopywali fundamenty, niwelując granice, które tkwiły właśnie u podstaw. Dając nieograniczoną wolność, stworzyli bezrefleksyjnych przeżuwaczy wpatrzonych w Trójkę (ogólnodostępną trójwymiarową telewizję). Doprowadzili do ogólnej głupoty przeciętnej, będącej w większości, ale dającej się bardzo łatwo sterować jednostki. To skutki uboczne doskonalenia świata, a przede wszystkim doskonalenia Europy. Nader smutna antyutopia. I Ziemkiewicz wcale za dużo tu nie wymyśla. Nie sięga za wszelką cenę po gadżety, które miałyby pokazać „okrutność” nadchodzących czasów. Nie żongluje nimi, nie rozwija warsztatu nazbyt obficie – co jest mu często wypominane przez znawców literatury SF. Ale robi to celowo. Albo raczej celowo tego nie robi. Pisząc swą powieść w 1998 roku, dokonał zabiegu intensyfikacji tego, co widział za oknem. Wirtualne światy zastępujące realnie doznawaną rzeczywistość, ogłupiające, niewymagające media… W każdym razie w ten sposób, jak to często w science fiction bywa, Ziemkiewicz
mówi o świecie, który już nas dotyczy, a nie, który nadejdzie. To świat, który stworzył narzędzia do sterowania. Powtórzę: „Można wpłynąć na ludzki wygląd, tak jak i na zachowanie. To kwestia techniki, której się użyje”. I jest to przy okazji świat, który chce być sterowany, który woła o jakąkolwiek narzuconą z góry wartość, pragnąc przymusu. To zresztą w powieści Ziemkiewicza słowo klucz, gdyż punktem odniesienia dla tych, którzy próbują odpowiedzieć na pytanie, w jakim kierunku teraz iść, staje się Gerszon Kaufman z jego kontestacją liberalizmu i wieszczeniem nadejścia siłowych rozwiązań, po które ktoś prędzej czy później (właśnie z winy owego liberalizmu) sięgnie. Stare jest już, co prawda, utracone, ale nadejdzie przecież jakieś nowe-stare, bo coś nadejść musi. I Ziemkiewicz ustami jednego z bohaterów zaklina rzeczywistość, twierdząc, że nie będzie to islam, ale raczej coś budowanego jednak na starym fundamencie. Co? Tego nie wie. Trochę więcej wiedzą na ten temat wspomniani już Deweloperzy.
Bo ostatecznie (mimo wszystko) Ziemkiewiczowy Walc stulecia nie jest oskarżeniem liberalizmu, lewicy ani tym bardziej demokracji. Stało się tak jak się stało, bo musiało się tak stać, bo nie mogło trwać takim, jakim było. Było bowiem w ruchu. Walc stulecia to wskazanie beznadziejności procesu przemiany i ruchu idei. Piszący świetne posłowie do książki Jacek Dukaj mówi tu o metarefleksji. Upraszczając, jest to książka ideologiczna, napisana przez zdeklarowanego konserwatystę, która jednak pokazuje proponowany przez siebie kierunek jako wariant – nie do końca możliwy już do przyjęcia. Dukaj umiejscawia przy tym powieść Ziemkiewicza historycznie, względem prawicowego science fiction, by pokazać, że jest to dla autora i ciasnego, często tendencyjnego gatunku punkt dojścia – „księga wyjścia”. Jak czytamy w cytującym Walc stulecia posłowiu: Niespodziewanie Orin (a wraz z nim przecież i Ziemkiewicz – przyp. G.K.) wychodzi więc w tym momencie na najzimniejszego realistę. „Chciałbym, żeby znowu był tamten Wiedeń
i cesarskie dwory, ale historia nie zawróci”. Autor Walca stulecia nie narzuca więc rozwiązania. Pokazuje, rejestruje, przestraszony krzyczy i pisze przy tym bardzo dobrą, gęstą i pojemną powieść. Ważną i ciekawą, niezależnie od tego, po której stronie się jest. Po jej lekturze cytowanemu na ostatniej stronie Kuncewiczowi odpominały się w 1999 roku Czarodziejska góra, Rok 1984 oraz Mistrz i Małgorzata. Ja dodałbym jeszcze w kontekście zaproponowanej przez Ziemkiewicza figury - Tango Mrożka. W roli tęskniącego za wartościami Artura – zakochany w dawnym Wiedniu Orin, zamiast tanga – wirtualny, nieprawdziwy, udawany przez udawaną rzeczywistość walc.