Adolf Dickfeld urodził się w 1910. Jako student wydatnie interesował się radiotelefonią, a w kwietniu 1928 roku brał udział w akcji ratunkowej załogi włoskiego sterowca „Italia”, lecącego z Mediolanu na Spitsbergen. Do Luftwaffe zaciągnął się dość późno, w wieku 27 lat, zaś podczas wybuchu drugiej wojny światowej służył w 52 Pułku Myśliwskim. Miesiąc wcześniej, wraz z „barwną bandą lotników najróżniejszych kategorii”, utrudniał życie młodemu porucznikowi, który usiłował nadać im ostatni bojowy szlif w zapomnianym przez Boga i ludzi ośrodku w Prusach Wschodnich. Po raz pierwszy w życiu posadzono wówczas Dickfelda za sterami Messerschmitta Bf 109, wierząc w jego gorące zapewnienia, że ma już za sobą ponad sto startów na tej maszynie. Tak rozpoczynają się Ścieżki myśliwego, wspomnienia człowieka, który stał się niemieckim asem przestworzy mającym na swoim koncie 136 potwierdzonych zwycięstw.
Z początku niewiele wskazywało na to, że autor będzie mógł szczycić się takimi osiągnięciami, zaś jego szyję zdobił będzie Krzyż Rycerski Krzyża Żelaznego z Liśćmi Dębowymi. Pierwszy kontakt z wrogiem, jakim były francuskie myśliwce Morane-Sauliner, zakończył się stchórzeniem i zgłoszeniem „uszkodzenia silnika”. Autor oderwał się od eskadry i, zdruzgotany moralnie, wylądował zastanawiając się, czy strzelić sobie w głowę teraz, czy po otrzymaniu dyspensy od dowódcy. Na szczęście, zarówno dla Rzeszy, jak i dla czytelników, nie podjął aż tak radykalnych środków, a jego życie stało się na jakiś czas spokojniejsze wraz z nastaniem drole de guerre. We Francji zajmował się głównie graniem w skata i piciem, przeto tytułowe ścieżki myśliwego ograniczały się głównie do trasy pomiędzy kasynem a kwaterą. Kiedy działania wojenne rozkręcały się na dobre, przeniesiono Dickfelda do Rumunii, gdzie miał zajmować się szkoleniem tamtejszych pilotów, jednak pierwszym jego zadaniem bojowym była organizacja polowego domu
publicznego. Tutaj (w Rumunii, nie w domu publicznym) również się nie przepracowywał, dzieląc czas pomiędzy rutynową służbę instruktorską, picie, zabawy z angielską volksdeutschką oraz pisanie wzruszających listów do żony i dwójki dzieci. Sielanka skończyła się, kiedy Niemcy postanowili przejąć niezmiernie ważny strategicznie punkt na terenie basenu Morza Śródziemnego, jakim była Kreta – tu, dla odmiany, pierwszy kontakt bojowy autora zakończył się poszatkowaniem jego Messerschmitta przez brytyjskie Hurricane'y. Niebawem Hitler postanowił wdrożyć plan wojny na dwa fronty, zaś autora przeniesiono na Wschód, gdzie miał osiągnąć największe sukcesy w walkach powietrznych. Tutaj zetknął się Dickfeld z prawdziwym okrucieństwem wojny, wyraźnie jednak widać, że stara się tej tematyki unikać, skupiając się na tym, co na niebie – z góry przynajmniej nie widać rzezi dokonywanych przez jego pobratymców. Żołnierze piechoty, których spotyka, to są praktycznie wyłącznie „dobrzy Niemcy”, nawet komendant obozu ma wielkie
wyrzuty sumienia, gdy patrzy na jeńców: „Lepiej zginąć na froncie, aniżeli dalej przeżywać to piekło. Nie wiem, jak się usprawiedliwić. Nie wiem, co mam opowiedzieć kiedyś wnukom”. Nieliczni „źli” służyli w SS, ale i w tym przypadku autor nie chciał przyjąć do wiadomości, że wozy meblowe jeżdżące po ukraińskich uliczkach, wypełnione są trupami zamordowanych spalinami jeńców. Nadmieniając, że pracujący dla Niemców hiwisi zostali po wojnie repatriowani i zamordowani, komentuje ów fakt pełnym oburzenia: „Nie wiedziałem przedtem, dlaczego wystąpiliśmy przeciwko komunizmowi, ale teraz już wiem!”. Jednym słowem, ta cała wojna była po to, aby ludziom żyło się dostatnio, w świecie wolnym od komunizmu. O tym, co ów komunizm miało zastąpić i że – przynajmniej w dogmatyzmie - kolor brunatny wcale nie jest ładniejszy od czerwonego, autor nadmienić już zapomina. Ze wspomnień wynika, że Dickfeld miał znakomity wprost kontakt z Rosjanami – pomagał rannym jeńcom, zaprzyjaźniał się z cywilami, zawracał sobie głowę czymś
takim, jak pokwitowania rekwizycyjne, dodając jako bonus chleb, czekoladę i inne smakołyki. Kolejne części Ścieżek myśliwego to opisy walk w Afryce oraz pracy w Ministerstwie Lotnictwa, kiedy to autor przeżywał dramatyczne chwile w bombardowanym Berlinie. Wspomnienia wieńczy epizod jeniecki oraz refleksje na temat winy, współczesności i kondycji rodzaju ludzkiego - owe przemyślenia zawarł również autor w przedmowie.
Przedmowie zresztą należy poświęcić kilka słów, bowiem tuż po przeczytaniu jej myślałem o wielu rzeczach, ale na pewno nie o tym, by kontynuować lekturę. Jeśli bowiem na dzień dobry autor zaatakował mnie takim oto wstępem: „Jeśli oczekujesz rzewnych tonów fujarki, Czytelniku, lirycznego potoku estetycznych słów lub czegoś w tym rodzaju, nie bierz tej książki do ręki, odłóż ją od razu na bok! Wojny nie znają liryki, nie znają estetyki, a nawet łaski! Znają tylko uczucie przerażenia, przemoc, nienawiść, pot, krew i łzy! To książka o bezlitosnym dziele zniszczenia narodów, ras, jednostek, o niszczeniu życia ludzi takich jak ja i ty! Odłóż ją więc, Czytelniku, jeśli nie możesz lub nie chcesz spojrzeć w oczy prawdzie!”, to, jak podejrzewałem, nic dobrego z tego wyniknąć nie mogło. Gdyby tylko tym słowom mogłaby towarzyszyć fonia, na pewno ciszę rozdarłyby dźwięki jakiejś opery Wagnera –pompatycznej i nadętej. Pozostając przy przedmowie, dalej, niestety, nie było lepiej, bowiem autor postanowił podzielić się
swoimi przemyśleniami na temat tyranów ogarniętych żądzą władzy i zdolnych do najokrutniejszych zbrodni – z rozkoszą zestawia tu obok siebie m.in. Attyllę, Napoleona, Pol-Pota, Honeckera i Churchilla, po czym narzeka na indolencję „błękitnych hełmów” ONZ i Unii Europejskiej. Skrupulatnie wylicza tu, ile milionów DM kosztowała niemieckiego podatnika pomoc dla Somalii – owszem, delikatnie powiedziawszy, nie do końca przemyślana – po czym twierdzi, że żaden z niemieckich synów nie powinien podkładać głowy walcząc dla ONZ, UE czy NATO, dopóki nie zdejmie się z jego ojczyzny klauzul Karty Narodów Zjednoczonych. Potem naiwnie rozwodzi się nad tym, że zamiast broni należy dać ludziom chleb… Jednym słowem, pierwsze akapity pracy Dickfelda nie nastroiły mnie zbyt pozytywnie. Na szczęście później było już tylko lepiej, przynajmniej do czasu, kiedy, na szczęście dopiero pod koniec książki, autor powrócił do swojej pełnej egzaltacji retoryki. Same wspomnienia czyta się znakomicie – są podzielone na krótkie, najwyżej
kilkustronicowe rozdziały pełne historii napisanych bardzo barwnym, potoczystym, miejscami dosadnym językiem. Niesamowicie łatwo przychodziło autorowi przykuć moją uwagę, nie tylko gdy opisywał pasjonujące walki w powietrzu, ale i wówczas, kiedy ukazywał rutynę dnia powszedniego w koszarach. W tekście na okładce napisano, iż na kartach tej pracy znajdziemy „… przypadki tchórzostwa, podłości i zbrodni” – z tym nie do końca bym się zgodził. Zresztą autor sam stwierdził, że nie będzie pisał o, cytuję, „świństwach dokonywanych przez współtowarzyszy”. Jednym słowem, jeśli tchórzostwo, to raczej tylko partyjnej wierchuszki, a jeśli podłość i zbrodnie, to przede wszystkim alianci dokonujący „nalotów terrorystycznych”. Zupełnym kuriozum jest na przykład wyrzucanie Rosjanom, że w Sachsenhausen zamordowano 55 000 internowanych. Abstrahując od tego, że nie wiem, skąd się autorowi wzięła taka liczba, to zastanawia mnie, czy nie pamięta on, kto ów obóz zbudował, oraz przedstawiciele jakiej nacji dokonywali tam
największych zbrodni? Na skrajną hipokryzję i bezczelność zakrawa zdanie, jakoby Sachsenhausen i Buchenwald były „uosobieniem okropieństw zbrodni NKWD”. Dziesiątki tysięcy trupów w tym pierwszym, ok. 56 000 zamordowanych w drugim obozie przez przedstawicieli „rasy panów”, a autor twierdzi, że to są symbole okropieństw dokonywanych przez Rosjan?! Dziwne, że o Majdanku i Auschwitz-Birkenau nie wspomniał, nie zapominając natomiast nadmienić, że we francuskich obozach jenieckich zmarło aż 9 000 niemieckich żołnierzy. W ostatnich, pełnych rzeczonego patosu rozdziałach, autor tłumaczy, że zrobił wszystko dla dobra kraju – walczył o ojczyznę, rodzinne strony, najbliższych, stawiał czoła bolszewizmowi, stalinizmowi i, cytuję, wielu innym –izmom, poza tym przysięgał, że będzie służył Fuhrerowi, Rzeszy i Narodowi, a przysięga to rzecz święta. Boleje również nad tym, że Niemcy są kozłem ofiarnym, a największym zagrożeniem dla jego ojczyzny jest obecnie multikulturalizm.
Wspomnienia Dieckerta są, jak nadmieniłem, żywą opowieścią z gatunku „living history”, autor nie sili się na szerokie przedstawianie sytuacji frontowej, geopolitycznej czy ukazywanie waśni na szczytach niemieckiej władzy. Czasem dość swobodnie podchodzi zarówno do chronologii, jak i do faktów, co jednak, w większości, wyłapuje para redaktorów, Aurelia i Wawrzyniec Makowscy. Zresztą przypisy redakcyjne są bardzo interesujące, choć nie umknęło korektorom kilka błędów. Pominę już błędną, potoczną nazwę Bf 109, niejednokrotnie występującego na kartach pracy jako Me-109 czy Airacobrę, która czasem staje się Aircobrą, niemniej ostrzeliwanie przez Rosjan niemieckich samolotów z AK-47 wydaje się, delikatnie mówiąc, średnio prawdopodobne.
Ścieżki myśliwego to zatem napisane z werwą wspomnienia, które czyta się znakomicie, dopóki autor nie zacznie snuć swoich pseudofilozoficznych teorii oraz nie wypowiada się na temat współczesności. Wspomnienia czasem skażone niepamięcią, przemilczaniem czy przekręcaniem faktów, ale z pewnością barwne i napisane z werwą.