Trwa ładowanie...
recenzja
02-08-2011 18:45

Chrzań się, droga żono!

Chrzań się, droga żono!Źródło: "__wlasne
d1fuv25
d1fuv25

Książki są różne. Pomijając rodzaj i gatunek literacki, są też takie, które można klasyfikować według bohaterów. Jeśli chodzi o Dogonić rozwiane marzenia, to właśnie główna bohaterka wpływa na cały odbiór książki. I nie będzie to niestety pozytywne wrażenie.

Samatha Friedman jest… nijaka. Czterdziestopięcioletnia gospodyni domowa, matka trójki dzieci, żona. W żadnej ze swoich życiowych ról nie jest godna naśladowania, chyba że ktoś zamarzy być najbardziej marudną, samolubną, niezdecydowaną, dwulicową panią domu, uprzykrzającą życie mężowi i dzieciom. Skąd taka surowa ocena? Cóż, życie, samo życie Sam Friedman pokazuje jak bardzo można czuć się niespełnionym, jak oczekiwania mijają się ze spełnieniem i… jak spokojnie można trwać w takiej stagnacji.

Samantha i Bob to żadne przykładne małżeństwo, choć zapewne tak wygląda w oczach znajomych.* Brak seksu, brak rozmów, brak jakiegokolwiek związku daje o sobie znać na każdym kroku.* Ale tak w życiu bywa i choć Samantha zdaje sobie sprawę, że wszystko zmierza ku katastrofie – woli się męczyć w nieprzyjemnym układzie niż cokolwiek zmienić. Fakt, że wykazuje się pewną inicjatywną, ale robi to bez przekonania lub żeby jeszcze bardziej uświadomić sobie, że nic nie czuje do mężczyzny, zwanego dalej mężem. Bob to typ stetryczałego, nudnego i nieco chamskiego pantoflarzo-alfosamca. Wydawałoby się, że to dość ciekawa mieszanka, ale nic bardziej mylnego. Tylko praca – co na obiad – jestem zmęczony – odchrzań się, Sam. No właśnie – kobieta toleruje wszystkie odzywki swego męża, nie przeszkadza jej jego ordynarny język i całkowity brak szacunku. Ale też nie pozostaje mu dłużna. Po prostu uroczy obrazek. Pomiędzy jednym a drugim narzekaniem kobieta wplątuje się w romans z „mężczyzną idealnym”, bez żadnych skrupułów
wymienia się z nim mailami, chodzi na spotkania (niecierpliwie patrząc na zegarek, kiedy mąż nagle zjawia się wcześniej z pracy…), całuje. Szokiem dla niej jest poznanie jego równie idealnej żony i córki. Niewiadomo w zasadzie, czy ów idealny Craig traktuje ich związek poważnie czy szuka chwilowej rozrywki. Z pewnością łatwiejsza byłaby dla niego druga ewentualność. A Samantha coraz bardziej miesza w swoim życiu, marnując czas w nieudanym małżeństwie, rozbijając (albo i nie…) drugą rodzinę i nadal pozostając z niczym. Wszystko uchodzi jej na sucho, chociaż brak jej pokory i odpowiedzialności. Nie można przemilczeń faktu, że bohaterka jest zupełnie bezcharakterna. Poza tym, że jest nieszczęśliwa, że jej źle, że minęła się z celem, że z minimalnym wysiłkiem próbuje utrzymać domowe ognisko, nie da się nic więcej o niej powiedzieć. Może w tym wypadku, skoro de facto w ogóle się jej nie zna, nie należałoby jej oceniać? ALE! Przecież to postać literacka literacka, całą jej osobowość poznaje się tylko na kartkach
powieści, a skoro Elizabeth Flock postanowiła właśnie tyle powiedzieć o swojej bohaterce – oznacza to, że właśnie przez pryzmat tego należy ją postrzegać.

Skoro mowa o domowym ognisku… Samantha i Bob mają trójkę dzieci – adoptowaną przed czternastoma laty Cameron i ośmioletnich bliźniaków Andrew i Jamiego. Chłopcy jak to chłopcy – kopią piłkę, kłócą się, mówią w tym samym czasie, rozsypują płatki ze śniadania, chodzą do szkoły. Nie mają żadnego znaczenia dla powieści, są jedynie spoiwem – choć niezbyt silnym – słabiutkiego związku. Inaczej wygląda sytuacja z szesnastoletnią Cammy – zbuntowaną nastolatką, którą prześladuje myśl, że została adoptowana. Warto poświęcić jej chwilę uwagi chociażby z tego względu, że powieść pisana jest z dwóch punktów widzenia – Samanthy i właśnie Cammy, co prawdopodobnie miało dać dwa skrajnie różne obrazy bliskich sobie osób. Miało, ale nie dało, bo obie bohaterki są tak samo nieciekawe.

d1fuv25

Cammy to postać tak oczywista i tak przewidywalna, że aż nudna. Bunt wobec świata i wszystkiego wyraża w mało oryginalny sposób, głównie poprzez strój, który Samantha (i chyba autorka też…) błędnie kojarzy z subkulturą gotów (jakby to naprawdę tylko o odpowiednie ubranie chodziło…), pokątnie uprawiany seks z równymi sobie znajomymi, niechęć i opryskliwość wobec wszystkiego i wszystkich. Pozostaje jednak zagubioną dziewczyną z krytycznie niską samooceną, która tylko szuka sposobu, by zostać zauważoną. Ciągłe narzekania, ciągle przybierane pozy czynią z niej bohaterkę nijaką, głośną, zahukaną i jakoś mało autentyczną. Nie pomaga jej ani ostry makijaż, ani (pseudo)odwaga w demonstrowaniu swoich racji. Nie trzeba wspominać, że prowadzi z rodzicami otwarty konflikt – nic oryginalnego. Kiedy Cammy miała dwa lata – została adoptowana, gdyż jej biologiczna matka narkomanka nie była w stanie się nią zająć. Urodziła się jako dziecko płodowo uzależnione, stąd też jej pociąg do wszelkich używek. Samantha i Bob, choć
początkowo dają się poznać jako ludzie szczerze pragnący potomstwa, okazują się być po prostu egoistami, spełniającymi swoją zachciankę o dziecku, którym nagle należy się zająć. Bob od razu się odsuwa, a Sam z wieczną pretensją wychowuje upragnione dziecko. Z wiekiem Cammy sprawiała coraz większe problemy, a zaangażowanie rodziców adopcyjnych malało. W końcu najlepiej przyznać „Oh, z nią zawsze są kłopoty” i udawać zainteresowanie dopiero wtedy, kiedy dzieje się coś naprawdę poważnego. Ale Cameron wcale nie pozostawała dłużna. W wyniku tego w rodzinie powstały niejasne sytuacje, ciche (lub nie…) konflikty, narastały pretensje, nikt się wzajemnie nie słuchał, nikt od nikogo nie wymagał… A wszystko tkane z pozorów, nieszczerości, niezadowolenia, rozpaczy i całkowitej bierności. Samantha nie potrafi dotrzeć do Cammy. Dziewczyna zraża do siebie całe otoczenie, sama nie wiedząc, dokąd zmierza. Koło się toczy. Błędne koło, bo żadna nie potrafi wyciągnąć ręki. Wygoda, obojętność, niechęć…? Ciężko określić, co
kieruje Friedmanami.

Jak w każdej fabule, w której wszystko zmierza ku katastrofie, i w powieści Elizabeth Flock nie zabrakło kulminacyjnego momentu.Może się wydawać, że to będzie ta chwila, która na powrót zjednoczy rozchwianą rodzinę. Ale nic z tych rzeczy. Ona tylko mobilizuje Samanthę Friedman do podjęcia decyzji, żadnej tam drastycznej, ale może jedynej słusznej. Ciężko ocenić, czy kobieta idzie po linii najmniejszego oporu, czy nareszcie wygrywa walkę ze sobą. Wszystko w jej wykonaniu jest jałowe i jakoś nie można mieć przekonania, że czeka ją wspaniała, nowa przyszłość.

Coś jednak jest na rzeczy. Może powieść ma charakter ostrzegawczy?Może tak wygląda rodzina spoza arkadyjskiego, amerykańskiego obrazka…? Niestety – tyle w niej złej energii, tyle ukrytego żalu i goryczy, że ciężko spod grubej warstwy negatywnego wrażenia wyciągnąć coś, co mogłoby postawić ją w dobrym świetle. Najwłaściwsze słowo to… przykre. Przykre życie, przykra powieść.

Dogonić rozwiane marzenia jest o niczym. Irytujący bohaterowie, nużący i przewidywalni, brak jakiejkolwiek głębi. Taka opera mydlana „z momentami”. Język pozbawiony jakby literackiej poetyki, prosty, suchy, choć może to wina przekładu. Powieść bardziej zniechęcająca niż pobudzająca wyobraźnię. Przede wszystkim mało wiarygodna, bo która kobieta pozwoliłaby się tak traktować, która trwałaby w takim związku nic nie robiąc i wreszcie która nie ma (i chyba nie chce mieć…) żadnego sposobu, by dotrzeć do własnego dziecka. Mogą posypać się gromy, w górę mogą iść, niczym na głosowaniu, zawstydzone ręce, bo przecież bywają różne przypadki. I smutno się robi, ale na szczęście nie wszystko jest opisywane w powieściach. Już nawet nie chodzi o obraz rodziny, która nie potrafi się stworzyć, a o ludzi, jednostki, które nie mają ani sobie, ani nikomu innemu nic do przekazania. Po co więc o czymś takim pisać, po co to czytać. Szkoda czasu.

d1fuv25
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1fuv25