W * Grze Endera* Orsona Scotta Carda przeczytać możemy znamienne zdanie: „Zdarzają się okresy, gdy świat organizuje się na nowo i w takich czasach właściwe słowa mogą go zmienić (…) historycy rozważają układy przyczyn i skutków, gdy tymczasem rzecz polega na tym, że kiedy panuje zamęt, właściwe słowa we właściwym momencie mogą poruszyć światem”. 5 maja 1939 roku, w sejmie Rzeczpospolitej Polskiej zabrzmiało pompatyczne: „My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Słowa te, bez wątpienia, były jednymi z tych, które poruszyły światem. Przegłosowano zwiększenie budżetu Ministerstwa Spraw Wojskowych, planowano ubiegać się o kredyty na dozbrojenie armii, zawierano kolejne porozumienia wobec zbliżającej się wojny. O poranku 1 września 1939 roku
plan Fall Weiss wszedł w życie. Zaiste, słowa o honorze, wypowiedziane przez ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, były tymi, które poruszyły światem. Czy jednak były one właściwymi? Czy padły we właściwym momencie? Czy w ogóle powinny zostać wypowiedziane?
Kwestia sojuszu polsko-niemieckiego, nazwanego przez Piotra Zychowicza paktem Ribbentrop-Beck, podnoszona była już przez wielu autorów. Wymienić tu można, z badawczy współczesnych, chociażby Jerzego Łojka , Grzegorza Górskiego czy, wreszcie, Pawła Wieczorkiewicza . Temat ten wałkowany już był na wszystkie strony, niemniej zabrał się zań kolejny badacz, tym razem dziennikarz „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”, absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Ów autor, będąc zafascynowanym ideami Władysława Studnickiego, Adolfa Bocheńskiego oraz Stanisława Cata-Mackiewicza , postanowił je zebrać i, dodając odautorski komentarz oraz interpretację, opublikować w formie książki. Przyglądając się rozmiarowi klęski, jakiej doświadczyła Rzeczpospolita, zadawał sobie pytania: czy
tak się musiało stać? Czy tylu naszych rodaków musiało zginąć? Czy nasze sojusze były właściwie dobrane? I wreszcie, czy nie lepiej było iść na bolesne ustępstwa, niż skazywać kraj na hekatombę? Jego książka, stanowiąca próbę odpowiedzi na te pytania, ukazała się nakładem wydawnictwa Rebis, pod tytułem Pakt Ribbentrop-Beck czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki.
Jak Zychowicz wspomina na początku swojej pracy, pragnął udowodnić, że Beck w 1939 roku popełnił fatalny błąd, którym było związanie Rzeczpospolitej z mocarstwami zachodnimi i odrzucenie niemieckiej oferty przymierza. Na każdym kroku podkreśla on kwestię realpolitik - podejmowanie wątpliwych moralnie decyzji ze względu na, nadrzędną, rację stanu i zachowanie biologicznej substancji narodu, ergo coś, czego nam, według autora, od lat brakuje. Twierdzi, że zawierając alians z Hitlerem zyskalibyśmy dwa lata pokoju, podczas których zdołalibyśmy wzmocnić armię na tyle, by być poważnym graczem w tej drugowojennej rozgrywce. Z rozmachem kreśli opowieści o tym, jak poszczególne formacje zmiatałyby z powierzchni ziemi radzieckie wojska, kiedy to, cytuję, „fale wyrzuciłyby na plaże we Władysławowie poskręcane, osmalone części rozprutych polskimi torpedami bolszewickich pancerzy”. Zakłada, że Niemcy solidnie wsparliby nas myślą techniczną i częściami, samolotami, czołgami... Jednym słowem, stanowilibyśmy potęgę
(„czterdzieści lub więcej” dywizji!), która wraz z Rzeszą mogłaby w 1941 roku pokonać Rosję. Wielokrotnie podkreśla zresztą, że Wojsko Polskie stałoby się na froncie wschodnim czynnikiem decydującym. Nie widzi zarazem miejsca na dywagacje czy polemikę, sprawę stawiając twardo: „nie ma większych wątpliwości, że polskie >tak< powiedziane III Rzeszy wiosną 1939 roku oznaczałoby koniec Związku Sowieckiego latem 1941 roku”. Po owym spektakularnym podboju, zakłada autor, nie toczylibyśmy żadnej wojny, tylko spokojnie byśmy się dalej dozbrajali (również „milionami ton zdobycznego sprzętu”), reorganizowali i wzmacniali. A wszystko to, zapewne, przy ogromnej pomocy III Rzeszy, która wprost marzyła o tym, by jej sąsiad nic innego nie robił, tylko rósł w siłę. I to ma być ten, przywoływany notorycznie na łamach książki realpolitik? Według Zychowicza, zbroilibyśmy się, zbroilibyśmy, Rzesza by się wykrwawiała na zachodzie, a w 1945 roku, kiedy już niewiele by z niej zostało, zadalibyśmy cios w plecy, by znaleźć się w
obozie wygranych. Oklaski, parady, kwiaty, kurtyna. Autor wyszydza wielokrotnie puste frazesy, chciejstwo i dziecięcą naiwność, niepomny nietzscheańskiej zasady, że ten, który walczy z potworami powinien zadbać, by sam nie stał się potworem. Czymże innym, jeśli nie zwykłym chciejstwem, są te hurraoptymistyczne dywagacje? Owszem, publicysta skrótowo rozważa scenariusze odmienne, alternatywne, ale traktuje je z przymrużeniem oka, niepoważnie, chyba, że jest to tekst jego redakcyjnego kolegi. Wówczas ów artykuł to „jeden z niewielu merytorycznych i kompetentnych” głosów w dyskusji. Ponadto, Zychowicz omawia kwestię potencjalnej kompromitacji Polski wskutek sojuszu z jednym z największych zbrodniarzy – swój pogląd przeciwstawia tym, których nazywa „patriotycznie poprawnymi”. Podnosi również Zychowicz kwestię żydowską pisząc, że gdyby kompania SS próbowała stworzyć w Polsce obóz koncentracyjny, żołnierze z garnizonu Wojska Polskiego wystrzelaliby ich czym prędzej, zaś Ribbentrop musiałby się gęsto za swoich
podopiecznych tłumaczyć. Twierdzi, że sojusz z Hitlerem uchroniłby sporą część spośród 3,5 miliona Żydów przed zagładą, ergo to Beck jest współwinien tej hekatomby. Przyglądając się przebiegowi wypadków poprzedzających wrzesień 1939, Zychowicz podkreśla sympatię, jaką darzył Hitler Polaków. Następuje po tym przybliżenie koncepcji Stanisława Mackiewicza oraz Adolfa Bocheńskiego, kwestii aliansu Hitler-Piłsudski oraz oddania Rzeszy Gdańska. Wyjaśnia również czytelnikom perfidną grę Wielkiej Brytanii, której możni ani przez chwilę nie myśleli o tym, by udzielić nam jakiejkolwiek pomocy oraz opisuje nastroje po odrzuceniu przez Becka niemieckich żądań. Awersja do ministra wyziera przy tym z każdego rozdziału, a „nasz Don Kichot” czy „największy kamikadze II Rzeczpospolitej”są dlań jednym z delikatniejszych określeń. W pewnym momencie widać, że autor wypisał już swoje tezy, a tu jeszcze sporo papieru do założonego końca zostało, więc
powtarza wszystko od nowa, kręcąc się wokół sformułowanych już założeń. Pracę wieńczy obszerny rys biograficzny Władysława Studnickiego, którego idee tak zafascynowały Piotra Zychowicza.
Z oponentami autor radzi sobie bezpardonowo. Otóż jeśli ktoś uważa, że przyjęcie niemieckiej oferty i tak by nic nie zmieniło, to opiera się na założeniach deterministycznej szkoły marksistowskiej. Ten, kto uznaje historię alternatywną za dziedzinę niepoważną, w mniemaniu Zychowicza czerpie ze schedy po czasach komunistycznych i ma nawyki „z tamtej epoki”. Autor wyszydza koncepcje Łubieńskiego , list Bartoszewskiego , Rotfelda i Zalewskiego oraz większość idei nieprzystających do jego założeń, zaś sformułowanie „trudno to traktować poważnie” jest chyba jego ulubionym sposobem „argumentacji”. Jawi się on jako ostatni sprawiedliwy, wszakże, jego zdaniem, każda próba dyskusji na ten temat była do tej pory w Polsce tłumiona. Głosy wołających na tej intelektualnej puszczy są albo
tłumione, albo nazywane niepatriotycznymi, ba! Świętym oburzeniem na prof. Wieczorkiewicza pałali nawet „historycy, którzy w czasach PRL wysługiwali się komunistom i pisali, że Polska w 1939 roku powinna była prowadzić politykę prosowiecką”. A wszystko to m.in. dlatego, że Polacy cechują się chorobliwą niechęcią do wszelkiej oryginalnej myśli. Naukowcy starszego pokolenia – zastygli w betonie dawnych przekonań - sekują tych młodych gniewnych i nie dają rozwinąć im skrzydeł. Dlaboga, panie Wołodyjowski! Larum grają!... Siedząc w swojej oblężonej twierdzy, miota zatem autor pociski, wspierając je światłymi, złotymi myślami w stylu „wojny toczy się po to, by zdobywać terytoria, a nie je tracić”. Niestety, wspomniany Nietzsche uśmiechnąłby się tu ponuro – Zychowicz, wyszydzając i kpiąc, sam balansuje na granicy śmieszności. Mieni się pragmatykiem, twardym
realistą potępiającym nasze narodowe, histeryczne uwielbienie trwające obok masochistycznej przyjemności celebrowania klęsk, sam jednak ociera się o hurraoptymizm. Wiara w makiaweliczność polskiego przywódcy, który rozegrałby partię z Hitlerem tak, jak to – post factum – wyłuszcza historyk, jest, moim zdaniem, właśnie takim, potępianym przezeń, chciejstwem. Nie zauważa, że odrzucając owe polskie umiłowanie przegranych i gloryfikację samobójców, brnie w drugą skrajność, w której wspaniali, bitni, nieskazitelni, z pieśnią na ustach (i, najlepiej, przy łopocie skrzydeł husarii) rzezamy kolejne armie bolszewików przynosząc wolność masom ciemiężonym. Wierzy w niebotyczną pozycję, jaką miałaby Polska, zarówno jeśli chodzi o aspekty polityczne, negocjacyjne, jak i militarne. Jednym słowem, miast pochwały bohaterskich śmierci, mamy myślenie życzeniowe. Zychowicz nie odkrywa tutaj niczego nowego, jak wspomniałem, powtarza to, co było już wielokroć analizowane. Czyni to przy tym w stylu, który bardzo utrudnia
traktowanie jego publikacji jako poważnej i rzetelnej pracy, pozbawionej – tak wyszydzanej – emocjonalności.
Przeraża przy tym banalizacja zła - gdy pisze o morderstwach po dojściu Hitlera do władzy, tworzy dość karkołomne zdania: „wszystko to nie przekraczało jednak obowiązujących wówczas w Europie >norm<. Ofiary hitleryzmu liczono wówczas na tysiące, jeżeli nie na setki”. Uważa Zychowicz, że Hitler pokazał swą zbrodniczą twarz dopiero we wrześniu 1939 roku, zaś „podpisując w 1939 roku pakt z Hitlerem, Beck sprzymierzyłby się z człowiekiem, który nie dopuścił się (…) żadnej większej zbrodni”.* Cóż, ponad 170 000 jeńców obozów powstałych w latach 1933-1939, Kryształowa Noc i Noc Długich Noży to właśnie, zapewne, rzeczona „norma”.*
Moim zdaniem, po podpisaniu tytułowego sojuszu, bylibyśmy dla Hitlera jedynie mięsem armatnim, upychanym w luki powstałe na froncie. Nie kupuję wyjaśnienia, że Fuhrer, po pokonaniu Rosji, dałby nam święty spokój, abyśmy się dozbroili. Pierwsze pytanie: w co? Trzeba by reorganizować przemysł zbrojeniowy i ściśle profilować produkcję, bo na sprzęt i kredyty brytyjsko-francuskie można było średnio liczyć będąc z nimi w stanie wojny – czym prędzej nałożono by wszak na nas embargo. Wdrażanie nowych typów uzbrojenia już w czasie pokoju było drogą przez mękę (vide casus Łosia). Z drugiej strony mamy Centralny Okręg Przemysłowy, ale czy podołałby nowym zadaniom, nadążyłby z produkcją? I czy ta produkcja służyłaby nam, a nie III Rzeszy? Abstrahując od tego, że nie widzę możliwości na tak potężne wyciśnięcie środków z naszej gospodarki, by stworzyć siły zdolne do przechylenia szali na początku wojny, to po ewentualnym zwycięstwie powstaje pytanie, czy Niemcy, wykrwawieni na wschodzie i walczący na froncie zachodnim,
hojnie obdarzaliby słowiańskiego sojusznika? Niemcy, dodam, którzy dostaliby zadyszki po zbrojeniowej galopadzie, bez radzieckiego wsparcia gospodarczego (przypominam: paktu Ribbentrop-Mołotow nie ma). Moim zdaniem stalibyśmy się krajem wasalskim objętym Generalplan Ost, którego wojsko trzebione byłoby na froncie zachodnim, Bałkanach i na Bliskim Wschodzie (jeśli historia tak by się potoczyła), ewentualnie wykorzystywane do walk ze wschodnią partyzantką. Oczywiście, gdyby do czegokolwiek doszło, bowiem casus Czechosłowacji pokazał, że równie dobrze mogłaby zadziałać zasada „daj palec, a weźmie całą rękę” (Hitler miał wziąć wszakże „tylko” Sudety) i na Gdańsku oraz autostradzie wcale mogłoby się nie skończyć. Zakładamy tutaj, że po zgodzeniu się na niemieckie żądania, sanatorzy utrzymaliby się na szczytach władzy, co chyba też nie jest takie pewne.Kwestia zwycięstwa na froncie wschodnim również jest dla mnie problematyczna, nie wierzę bowiem, że przeważylibyśmy szalę będąc tymi, dzięki którym Hitler
pokonałby ZSRR. Zychowicz twierdzi, że razem z nami, Wehrmacht spokojnie zdążyłby przed zimą. Przypomnę tylko, że miał on koszmarną logistykę, której my nie potrafilibyśmy mu polepszyć. Owszem, mobilność, manewrowość polskiej kawalerii byłaby tu, w początkowych dniach, nie do przecenienia, ale czy to by wystarczyło, by przebić się przez Linię Stalina – obficie obsadzaną już po podpisaniu Paktu, przecież po tym porozumieniu, Stalin nie czekałby pokornie na, oczywisty, atak - zdobyć Leningrad, Stalingrad, Moskwę i ruszyć dalej na wschód, na Kaukaz? Jak długo zachowalibyśmy tę mobilność? Co z rzeczonym zapatrzeniem, z którym już Rzesza miała problemy? Podczas wbijania się w tereny ZSRR to nie my byśmy mieli priorytet aprowizacyjny.
Pól do dyskusji jest mnóstwo, tak, jak mnóstwo jest wątpliwości i pytań. Zychowicz ma na nie jedną odpowiedź, oponentów albo wyszydzając, albo lokując w szeregach ludzi zaczytanych w komunistycznej propagandzie. Dla mnie ta odpowiedź taka oczywista wcale nie jest. Na wszelki wypadek jednak autor podkreśla, że jego książka jest polityczną, a nie wojskową, przeto sprawami militarnymi zajmuje się z rzadka. Z jednej strony niezły to wybieg, bowiem ucina co bardziej merytoryczne kontrargumenty, z drugiej jednak szkoda, bowiem może gdyby się nad sprawami wojskowymi pochylił, dostrzegłby, że jego tezy nienajlepiej się bronią, spuściłby trochę z tonu i zrezygnował z bufonady na rzecz realizmu, za którym tak optuje. Niestety, nie zrezygnował, w wyniku czego Pakt Ribbentrop-Beck jest właśnie dziełem politycznym, pełną kolokwializmów publicystyką, nie książką historyczną; pracą emocjonalną, której autor, nie unikając populizmu, stosuje najklasyczniejsze sztuczki erystyczne.
Ponoć kiedy Wieniawa-Długoszowski wizytował wraz z patrolem w sienkiewiczowskim Oblęgorku, autor Trylogii, piszący wszak ku pokrzepieniu serc, nie dość, że nie zaproponował ułanom strawy, to jeszcze pożegnał zaczytanych w jego dziełach słowami: "Tylko wam współczuć, legionistom, bo przecież z Niemcami idziecie". Wieniawa odpalił „Choćby z diabłem, byle do wolnej Polski”, zaciął konia i odjechał, zawiedziony i rozczarowany. Piotr Zychowicz mógłby zapewne, za „szwoleżerem na pegazie”, te słowa powtórzyć. Albowiem, znów przywołując tego niebanalnego ułana, „w dyplomacji można czasem robić świństwa, ale nigdy głupstw”.