Trwa ładowanie...
artur andrus
18-06-2012 13:02

Choć pogoda dziś fatalna, Polska wciąż jest Wirtualna - rozmowa z Arturem Andrusem

Jak rozpoczęła się jego przygoda z blogiem? Czy od dziecka chciał zostać satyrykiem?

Choć pogoda dziś fatalna, Polska wciąż jest Wirtualna - rozmowa z Arturem AndrusemŹródło: Wydawnictwo Prószyński i S-ka
d4brvpl
d4brvpl

Ewa Jankowska: Blog osławiony między niewiastami. Dlaczego taki tytuł?

Artur Andrus: Bo taki mi wpadł do głowy. Jak go zrozumiałem, to okazało się, że z całego tytułu sens ma tylko blog, ale byłem już tak do niego przyzwyczajony, że pomyślałem sobie: to nie pierwsza głupota, jaką w życiu napisałem, więc po co mam się z tego wycofywać? I taki został.

Jak się zaczęła Pana przygoda z blogiem?

Artur Andrus:Zadzwoniła do mnie Małgosia Skrobecka, która wtedy zajmowała się blogami w Wirtualnej Polsce i zapytała mnie, czy nie chciałbym raz w tygodniu zamieścić na portalu jakiś swój tekst. Nie użyła słowa blog, ponieważ długo nie miałem pojęcia, że w ogóle coś takiego piszę. Byłem jednak na tyle rozwiniętym technologicznie człowiekiem, że wiedziałem, że są ludzie, którzy już nie kupują papierowych gazet, ale szukają informacji tylko w Internecie.

Uznałem, że jest to zatem miejsce, w którym teksty, których celem jest rozśmieszenie publiczności, mogą się świetnie odnaleźć. Po mniej więcej pół roku pracy różni ludzie zaczęli mnie pytać o mój blog. Dopytywałem się, co to jest ten blog, nie wiedziałem, że to jest to, co ja piszę. Dowiedziałem się, że jest to forma takiego pamiętnika internetowego, w którym zwykle pisze się, że ktoś wstał, poszedł po bułki, wrócił, położył się i znowu poszedł spać. Ja tego mojego bloga tak jednak nie traktowałem. Nie są to moje wspomnienia z dnia, tylko raczej coś, co ma na celu rozśmieszenie publiczności, która zasiada sobie przed komputerem i chce w coś takiego zajrzeć. Zasadą takiego bloga jest również to, że ja coś tam piszę, a ktoś inny może napisać, co myśli o tym co ja napisałem albo co myśli o mnie lub czołowych politykach tego kraju. Tak to się zaczęło i trwa już sześć lat.

A publikacja powstała z czyjej inicjatywy?

Artur Andrus:Troszkę z mojej, trochę z wydawnictwa. Pomyślałem, że to, co w Internecie, może też się ukazać w formie papierowej i trafić na przykład do tej publiczności, która w ogóle nie korzysta z wirtualnych książek czy innych tekstów. Oczywiście ta drukowana wersja jest poszerzona o teksty, które na blogu się nie pojawiają:

d4brvpl

Przez trzy lata pisałem teksty dla policjantów do gazety branżowej „Policja 997”. Na policji znam się tyle, że czasami widzę jakichś funkcjonariuszy na ulicy, ale myślę, że to wyzwanie pisać na temat, na którym się człowiek kompletnie nie zna. Potem zadzwonili do mnie z propozycją, abym pisał do gazety lekarskiej. Lekarzy, na szczęście, spotykam jeszcze rzadziej niż policjantów, a na ulicy ich nie nie rozpoznaję, bo lekarz raczej w kitlu po ulicy nie chodzi, ale pomyślałem, że też mogę się czymś takim zajmować.

d4brvpl

Czy pisze Pan również do szuflady?

Artur Andrus:Od pewnego czasu nie, ponieważ uważam, że jeśli w pewnym momencie człowiek nie przejdzie do zawodowego pisania, to znaczy, że dosięga go grafomania. Nie wiem, czy ja cały czas nie ocieram się o grafomanię, może nigdy z niej nie wyszedłem, ale staram się pisać wtedy, gdy jest wyraźna potrzeba, czyli zbliża się występ, mam jakieś zlecenie, termin.

Ale na pisaniu Pana kariera się nie kończy. Występuje Pan również na scenie i to w wielu rolach. Jaki rodzaj występów Pan preferuje? Te z rozbawioną, kilkutysięczną publicznością czy te bardziej kameralne?

Artur Andrus:Zdecydowanie te bardziej kameralne, ponieważ od takich występów zaczynałem. Przez kilkanaście lat prowadziłem koncerty w Piwnicy pod Harendą, gdzie ten kontakt z widownią był niezwykle bliski. Mówiłem wtedy, że jestem jednym z niewielu artystów w Polsce, którzy w czasie występu pozwalają się dotykać. Polecam to, sam się dotykałem parę razy, to niezwykłe uczucie. Ten kontakt zawsze sprawiał mi niezwykłą frajdę, bo człowiek czuje, czy to, co wymyślił, kogoś jeszcze bawi. Na dużej sali ten kontakt jest rozproszony, zbyt masowy. Takiej dużej publiczności nie odbieram jako kogoś konkretnego, do kogo mogę się bezpośrednio zwrócić.

Każda Pana piosenka szybko staje się przebojem. Czy ma Pan przepis na sukces?

Artur Andrus:Żadnego przepisu nie mam poza takim, że piszę o rzeczach, które mnie samego bawią. Nie pamiętam takiej sytuacji, żebym wychodził na scenę ze świadomością, że wymyśliłem coś, co mnie nie bawi, co wiem, że jest słabe, ale idę z tym do ludzi, bo muszę wyjść. A moje śpiewanie to w ogóle mnie bawi. Parę razy słyszałem jak śpiewam i jestem w stanie z pamięci wymienić przynajmniej pięciu lepszych ode mnie wokalistów, nawet polskich. Ale jak się okazuje, nawet facetowi, który śpiewa jak może, nagle udaje się trafić na szczyty list przebojów, a dokładnie jednej. Staram się pisać jak najlepiej, jak najzabawniej, próbuję szukać słów i skojarzeń, które mnie samego bawią i wtedy mam nadzieję, że znajdzie się jeszcze parę innych osób, które również będą się z tego śmiały.

d4brvpl

Podobno układa Pan wierszyki na poczekaniu? Ułożyłby Pan coś?

Artur Andrus:Tego się spodziewałem. Ale muszę wiedzieć o czym.

O Euro.

Artur Andrus:Nie, na pewno nie przebiję Koko Euro spoko, nawet nie będę próbował.

To o Wirtualnej Polsce.

Artur Andrus:„Choć pogoda dziś fatalna, Polska wciąż jest wirtualna”.

Dlaczego nie wziął Pan udziału w konkursie na hymn Euro?

Artur Andrus:Bo się zagapiłem. Jak usłyszałem w radiu, że jest taki konkurs, to pomyślałem, że powinienem coś napisać. Nawet się do tego zabrałem. Stworzyłem taką piosenkę, którą później zaśpiewałem w jednym z programów telewizyjnych. Zaczynało się to tak:

d4brvpl

„Pani nie pójdzie na stadion i nie napije się piwa, w ciemnym pokoju włączyła radio i w samotności przeżywa. Przymknęła oczy zmęczone i imię twoje powtarza, serce ma biało-czerwone, bo to jest matka piłkarza”.

I refren:

„Niech na stadionie zakwitną kwiatki; stokrotka, fiołek i mlecz. Wygraj dla matki, wygraj dla matki, dla matki wygraj mecz”.

Prawda jest taka, że boję się konkursów. Jakby zasiadło jakieś oficjalne, fachowe jury i powiedziało, że to jest beznadziejne i, że nie potrafię pisać piosenek i, że powinienem zająć się czymś innym, to byłoby mi przykro. Wolę spóźnić się na konkurs i potem opowiadać ludziom, że nie zdążyłem.

d4brvpl

Wracając do mistrzostw, kto wygra?

Artur Andrus:Nie bawię się w takie typowanie, ponieważ po pierwsze, w ogóle się na tym nie znam (nie jest to dobry argument, bo większość się nie zna, a typuje), a po drugie kibicuję (oczywiście również naszej reprezentacji – mam nawet chorągiewkę na samochodzie) w ogóle tym mistrzostwom. Cieszę się, że one nam się zdarzyły, że zdecydowana większość osób przeżywa je w miły, fajny sposób. Jakiś czas temu otrzymałem taką sms-ową wiadomość od kolegi, który był w strefie kibica w Gdańsku, który wpadł w euforię podczas meczu (a jest człowiekiem, który raczej nie wpada w żadne emocjonalne porywy), a tu nagle sam z siebie wysyła mi sms-a o treści: „Nigdy w życiu nie widziałem tylu uśmiechniętych ludzi w jednym miejscu.” Potem mecz skończył się takimi powtarzanymi okrzykami ludzi: Polskaaaa, Polskaaaa, Polskaaaa! Strasznie mnie cieszy, że mistrzostwa wywołują takie emocje. Kibicuję im z nadzieją, że to będzie zbiór tylko takich emocji.

Czy jako dziecko marzył Pan o byciu piłkarzem?

Artur Andrus:Nie marzyłem, co więcej, byłem jakoś tak zawsze bokiem ustawiony do sportu. Nie zupełnie oczywiście, ponieważ nie udawało się uciec z każdych zajęć WF-u lub udawać, że coś mnie boli. Piłkarzem jednak nigdy nie chciałem być. Poza tym, moi koledzy szybko rozszyfrowali, że się to tego nie nadaję. W dzieciństwie to było tak, że jak się zbierała taka grupka chłopaków grających w piłkę, to wśród nich byli tacy, co biegali, kopali i strzelali bramki, jeden gorszy, który stawał na bramce i ja , którego nawet na bramce nie stawiano, tylko co najwyżej dopuszczano do sędziowania.

Ale to bardzo odpowiedzialne zadanie.

Artur Andrus:Oczywiście, zwłaszcza jak się człowiek na tym nie zna i gwiżdże, kiedy popadnie, a reszta zupełnie to ignoruje. I właśnie tak było. Ja gwizdałem, a oni i tak robili swoje.

d4brvpl

Wobec tego kim Pan chciał zostać, jak był Pan młody? Czy zawsze marzył Pan o pracy w rozrywce, w radiu?

Artur Andrus:Nie. Jakiś czas temu pojawiło się to pytanie i zacząłem sobie usilnie przypominać, kim ja chciałem być. I tak – strażakiem na pewno nie, ponieważ tam, gdzie się wychowywałem nie było straży pożarnej, więc nie miałem skąd czerpać takich wzorców, ale był ośrodek zdrowia i pamiętam, że wtedy chciałem być lekarzem. To ciekawy zestaw – lekarz...

sędziujący mecze i do tego tak, że go nikt nie słucha. Spełniło mi się to o tyle, że teraz piszę do gazety lekarskiej. Ale za leczenie ludzi się nie zabieram. Mówiąc poważnie, uważam, że zawód lekarza jest jednym z najbardziej wartościowych w świecie i gdybym miał ku temu jakiś talent, to pewnie bym tym lekarzem został.

Lekarzem Pan nie jest, strażakiem również, ale robi Pan mnóstwo innych rzeczy. Z czego nigdy nie chciałby Pan zrezygnować?

Artur Andrus:Na pewno z radia. To jest dla mnie zawodowo najważniejsze miejsce. W radiu wszystko się dla mnie zaczęło, i pisanie, i występowanie, dzięki radiu poznałem mnóstwo fantastycznych osób.

Przejdźmy do „Spadkobierców”. To serial improwizowany. Improwizacja najbardziej jest jednak charakterystyczna dla stand-upu. Co Pan uważa o współczesnych, polskich stand-uperach? Czy dorównują tym amerykańskim. Czy pasuje Panu ich kontrowersyjne i dość niegrzeczne poczucie humoru?

Artur Andrus:Nie jest tak, że improwizacja jest najbardziej charakterystyczna dla stand-upu, ponieważ z tego, co wiem, to koledzy stand-uperzy dużą część tekstu mają przygotowaną. „Spadkobiercy” mają więcej z improwizacji. Nie znam za dobrze ruchu stand-upowego, mam paru kolegów, którzy się przewijają w kabaretach, bo i Kasia Piasecka, i Abelard Giza. Oni zaczęli od kabaretu, a potem albo solo zaczęli stand-upować, albo robić i jedno, i drugie. Jest to ciekawa forma. Gdy pojawia się coś nowego, to warto się temu przyjrzeć.

Czasami wydaje mi się, że jest to jednak za ostre jak na moje poczucie estetyki i smaku, ale z drugiej strony jest to kierowane do bardzo konkretnej widowni. Gdy ktoś idzie na stand-up , to raczej nie spodziewa się lirycznej piosenki, ale mocnych, kontrowersyjnych tekstów. Mnie w tym kierunku nie ciągnie. Nie mam takiego temperamentu. Stand-uperem jestem tylko w samochodzie w sytuacji, gdy ktoś mi zajedzie drogę. Sam się sobie czasem dziwię, jak usłyszę, co przed chwilą powiedziałem.

Co Pan myśli o współczesnym polskim kabarecie, tym dawnym i tym współczesnym? Czy uważa Pan, że kabaret powinien być zaangażowany politycznie i społecznie?

Artur Andrus:Kabaret powinien być zaangażowany we wszystko, co jest interesujące. Jest to forma opisywania życia. Polityka również jest jego częścią, natomiast w ostatnich latach tak się zmieniła – sama stała się częścią show biznesu (zawsze jest parę polityków, którzy za wszelką cenę starają się powiedzieć coś śmiesznego, kicnąć, przewrócić się, zrobić fikołka, żeby tylko pokazać się przed kamerami) – że przestała przynajmniej mnie jako kabareciarza tak bardzo interesować. Nie zmienia to faktu, że powinna mieć swoje miejsce w kabarecie.

Trzeba jednak starać się, żeby raczej opisywać zjawiska, a nie konkretne osoby. Ludzie się zmieniają, w przypadku paru osób są to po prostu ludzkie nieszczęścia, nie należy się śmiać z nieszczęścia, ale ze zjawiska. Zresztą podobne nieszczęścia chodzą po ludziach również innych zawodów. Jest go trochę wśród dziennikarzy, lekarzy, policjantów, więc kabaret powinien zaglądać we wszystkie rejony, o które ocieramy się w codziennym życiu.

Czy są jakieś tematy, których nie powinno się poruszać w kabarecie?

Artur Andrus:Nie zauważam tematów, które byłyby z zasady tabu. Ja staram się nie poruszać tych, które z zasady mogłyby sprawić komuś przykrość. Gdy ktoś przychodzi na kabaret, to raczej chcę się dobrze bawić, a nie wyjść z przedstawienia urażony.

Mając taką gadkę, na pewno tekstami na podryw rzuca Pan jak z rękawa. Czy ma Pan jakieś ulubione?

Artur Andrus:Mam, ale od razu mówię, że nie są moje.

Jak to możliwe?

Artur Andrus:Lepiej korzystać z cudzych, bo jak coś nie wyjdzie, to człowiek zawsze ma usprawiedliwienie, że to nie z jego winy.

Przy okazji jednej audycji radiowej, rozmawialiśmy o słowach, których nauczylibyśmy naszych kolegów obcokrajowców. Zapytałem moich gości, jakie byłyby te pierwsze (albo raczej drugie) słowa, jakich nauczyliby swoich znajomych z innych krajów w języku polskim (te pierwsze domyślałem się, jakie by były). Zaczęli mi więc przysyłać swoje cytaty. Jeden jest moim zdaniem do wykorzystania na każdej randce. Może świetnie sprawdzić to, jakie poczucie humoru ma osoba podrywana.

Więc tak: kolega Polak chciał pomóc koledze Hiszpanowi w przygotowaniu się do pierwszej randki z Polką. Nauczył go jednego zdania po polsku. Randka miała się odbyć w restauracji, ten Hiszpan miał zjeść kolację z nowo poznaną dziewczyną . Pierwsze zdanie, jakie miał wygłosić na randce miało brzmieć: „Jaką paszę preferujesz?” Uważam, że podryw na „jaką paszę preferujesz” może być bardzo ryzykowny, ale też skuteczny. Od razu będzie wiadomo, czy osoba podrywana ma poczucie humoru, czy jest w ogóle sens się z nią spotykać.

Jakie są Pana ulubione komedie – polskie i zagraniczne?

Artur Andrus:Wejdziemy tutaj w standard taki chyba charakterystyczny dla mojego pokolenia, czyli komedie Stanisława Barei. Cieszy mnie jednak to, że również młodzi ludzie oglądają jego filmy. Kiedyś prowadziłem mprezę „Barejada” i widziałem w kinie naprawdę tłumy młodszych ode mnie osób zaśmiewających się podczas seansu. Lubię również czeskie kino komediowe, Monty Pythona, Woody’ego Allena. Czyli mniej więcej jak 90% społeczeństwa.

Jak się Pan rozwija jako narciarz?

Artur Andrus:Już od dawna się nie rozwijam. Doszedłem do takiego poziomu, że zjeżdżanie sprawia mi przyjemność i stwierdziłem, że dosyć rozwoju. Poziom jest zadowalający, ponieważ się nie przewracam. Ale zauważyłem, że nie robię tego raczej z lenistwa, ponieważ mi się nie chce podnosić.

Czyli jeździ Pan pługiem?

Artur Andrus:Nie, proszę Pani, zaraz przerwiemy tę rozmowę, jak będzie mnie Pani obrażać. (śmiech)

Jeżdżę normalnie, nawet zdarza mi się krawędziować, ale nie jest to porywające widowisko. Doszedłem więc do momentu, w którym mi to sprawia przyjemność, innym za bardzo nie przeszkadzam na stoku i to właściwie wystarczy. Więcej osiągnięć w tym kierunku raczej nie będzie.

Jak udaje się Panu łączyć wszystkie Pana aktywności? Czy ma Pan czas na życie prywatne?

Artur Andrus:Oczywiście, że mam czas na życie prywatne. Uważam, że jak ktoś sobie nie zostawia miejsca na życie prywatne, to się to wcześniej czy później skończy na kozetce u psychoanalityka. Blokuję więc sobie pewne momenty w życiu. Wiem, że gdzieś mam tydzień zablokowany i wtedy, nawet jeżeli dostanę zlecenie napisania przemówienia dla Prezydenta Obamy, to go nie przyjmę. Ten czas jest tylko dla mnie i tego bardzo pilnuję.

Jest Pan mistrzem ciętej riposty. Czy ta umiejętność ułatwia czy utrudnia życie? Czy Pańscy rozmówcy nie czują się traktowani „z góry”?

Artur Andrus:Mam nadzieję, że tak się nie czują. Prywatnych rozmów nie staram się zawsze doprowadzać do koniecznej puenty, do wybuchu śmiechu. Nie jest tak, że na stołówce w radiu do każdego kotleta z ziemniakami i kapustą muszę dorobić jakiś rym. W rozmowach prywatnych jestem w miarę normalny.

Czy ma Pan jakieś niespełnione marzenia?

Artur Andrus:Pewnie, że mam, ale to marzenia prywatne i o takich rzeczach publicznie nie mam zwyczaju rozmawiać.

A marzenia zawodowe?

Artur Andrus:Tutaj to mniej mam niespełnionych, większość mi się spełniła. Na pewno moim marzeniem zawodowym jest to, żeby udawało mi się jeszcze przez jakiś czas robić to, co lubię oraz, żeby też to lubili moi odbiorcy; aby za parę lat nagrać jeszcze jakąś płytę, która spodoba się tak samo jak ta, którą wydałem teraz, aby się nie okazało, że był to wypadek przy pracy, a następna będzie dramatem. Aby udało się wydać jakieś swoje teksty lub książkę. W tych paru zawodach, które wykonuję, problemem nie jest to, żeby zabłysnąć na chwilę. Współczesna rzeczywistość medialna potrzebuje co rusz jakiejś nowej osobowości. Taką gwiazdą na pięć minut nie jest trudno zostać. A moim marzeniem jest, aby zostać na trochę dłużej, żeby to, co robię trwało.

Czy na koniec rozmowy zarecytowałby Pan jakiś swój wierszyk?

Artur Andrus:Mam cały taki zestaw wierszy rozpędzających. Podczas spotkań z publicznością, na końcu których ona nie chce iść do domu, bo pobawiłaby się jeszcze z artystą, używam zawsze takich wierszy rozpędzających. Specjalnie dla odbiorców „wirtualno – polskowych”:

„Osiadł na klawiaturze czarno-biały kurz, bylibyśmy tu dłużej, ale idźcie sobie już”.

d4brvpl
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4brvpl