Literaturę wojenną czytuję od czasu do czasu nie tyle dla emocji (chyba, że jest to wyjątkowo dobrze napisana powieść typu Okrutnego morza Monsarrata czy Wichrów wojny Wouka), co ze względów poznawczych. Podręcznika historii nie sposób zapamiętać od deski do deski, natomiast frontowe wspomnienia, reportaże czy też fabularyzowane dokumenty (w rodzaju tych stworzonych przez Ryana czy Wołoszańskiego) zawsze coś tam w pamięci pozostawią. Tę część II wojny światowej, która rozgrywała się poza Europą, znam stosunkowo słabo, toteż chętnie sięgnęłam po świeżo wydane wspomnienia żołnierza amerykańskiej piechoty morskiej, weterana walk z Japończykami na wyspach Peleliu i Okinawa.
Eugene B.Sledge był chłopcem, jakich wielu - chciał się uczyć, nie stronił od rozrywek, ale najbardziej palił się do wojowania pod gwiaździstym sztandarem. Dokończenie nauki w college’u wojskowym dawało jemu i innym rekrutom szansę, by „dostać się do jakiejś formacji technicznej Stanów Zjednoczonych”, lub po dodatkowym kursie otrzymać funkcję oficerską, lecz niecierpliwi młodzi ludzie woleli ruszyć na front zaraz, natychmiast, jako szeregowcy, w obawie, „że wojna się skończy, zanim trafią na pole walki”. Przeszkolenie w bazie nie było nawet w przybliżeniu przedsmakiem tego, co czekało ich na froncie; prawda, nieustannie napominano ich, że wrogowie są równie dobrze albo i lepiej wyszkoleni, a przy tym mają w głębokiej pogardzie kodeks honorowy anglojęzycznego świata, ale i tak nie dawało im to nawet orientacyjnego wyobrażenia o rzeczywistości, w którą wkrótce mieli się zanurzyć. A poza tym byli przecież tacy młodzi, pełni zapału i nadziei… Sledge wspomina: „(…) nie pamiętam, aby ktokolwiek z nas rozumiał,
co naprawdę dzieje się poza koszarami. Może to był naiwny optymizm młodości, ale nie pojmowaliśmy brutalnej prawdy, że szykujemy się do roli mięsa armatniego w wojnie światowej, która pochłonęła już miliony ofiar. Nie uświadamialiśmy sobie, że jeszcze przed dwudziestką możemy umrzeć nagłą śmiercią albo zostać kalekami do końca życia”. Jakież to uniwersalne…
A potem „chłopcy malowani, sami wybierani” maszerują, siadają na konie albo wsiadają na statek, który dowiezie ich do miejsca przeznaczenia - i zaczyna się wojenna proza. Obrzydliwe jedzenie („w mące roiło się od wołków zbożowych i w każdej kromce znajdowało się więcej larw tego chrząszcza, niż było ziaren w pajdzie żytniego chleba”, cuchnąca woda, robactwo, krew, pot i kurz, smród ekskrementów i rozkładających się zwłok, ogłuszający hałas dział, brak snu… I strach, i nienawiść do wrogów - prawdziwa i pełna dopiero teraz, gdy się na własne oczy zobaczyło zbezczeszczone przez nich ciała towarzyszy broni („Jednemu odcięto głowę, która leżała mu na piersi; dłonie odrąbano i też złożono na piersi, pod brodą. Patrzyłem z niedowierzaniem na jego twarz, aż zrozumiałem, co się stało: Japończycy odcięli mu członka i wetknęli do ust”) - i towarzyszące temu stępienie emocjonalne, pozwalające zdrowym i niezdemoralizowanym dotąd ludziom dokonywać aktów bestialstwa, na jakie w cywilizowanym świecie ważą się tylko
psychopatyczni zbrodniarze („Uzębienie Japończyka lśniło złotymi koronami i żołnierz postanowił je sobie zabrać. Oparł czubek swego kabara [nóż wojskowy US Army - przyp. rec.] na granicy dziąsła i uderzył otwartą dłonią w rękojeść. Ponieważ Japończyk rzucał się i wierzgał, nóż ześliznął się i utkwił głęboko w ustach ofiary. Żołnierz zaklął i rozciął Japończykowi oba policzki do samego ucha. Oparł stopę na jego żuchwie i znowu spróbował.”; „Gdy tylko mógł, ten <> znajdował trupa Japończyka, stawał nad nim i sikał mu w usta.”)… Przeżyć to i pozostać normalnym - czy to możliwe?
A jednak Eugene Sledge przeżył. Powrócił do Stanów, ukończył studia o kierunku zupełnie niezwiązanym z wojskiem i nauczał młodzież, której przedstawiciele mieli wkrótce wziąć udział w kolejnej- tym razem już nie obronnej, ale równie okrutnej - wojnie. W wykładach z ornitologii zapewne nie było miejsca na przekazanie tezy, że wojna to zbiorowy obłęd, „coś w rodzaju choroby atakującej człowieka”, „okrutne, haniebne i straszliwe marnotrawstwo” - więc powoli spisywał swoje wspomnienia, korzystając z zapisków sporządzanych w wolnych chwilach i przechowanych w kieszeni munduru, w wodoszczelnej torebce. I uczynił to pięknie - prawdziwie, wyraziście, nie oszczędzając słów, ale też nie szafując nimi bez umiaru. Ładunek emocjonalny Piekła Pacyfiku podobny jest do tego, którym przepełnione jest Monte Cassino Wańkowicza (choć Polak z oczywistych względów silniej odbierze ten drugi; ale gdyby pominąć kontekst patriotyczny, a wziąć pod uwagę same tylko opisy działań wojennych, wrażenia wydają mi się porównywalne), a
język, choć nie tak bogaty i wykwintny, i tak przewyższa to, czego można by się spodziewać po autorze niebędącym człowiekiem pióra. Zasiadając do lektury, miałam wątpliwości, czy dam radę przez nią przebrnąć; kończąc, byłam zaskoczona, że to już…Polecam każdemu, kto nie wzdraga się przed zajrzeniem w okrutną wojenną rzeczywistość.