Miłość była im pisana - stoi wołami na tylnej stronie okładki, a mnie przechodzi tradycyjny już dreszcz czystej, pierwotnej zgrozy.* I po raz kolejny zastanawiam się, kiedy wreszcie i czy w ogóle nastanie ten szczęśliwy dzień, w którym rynek wydawniczy nasyci się romansami paranormalnymi.* Jeszcze zdecydowanie nie teraz, o czym świadczy fakt, że takie powieści jak Córka żywiołu ze stron internetowych dla początkujących pisarzy, gdzie, w najlepszym razie, powinny pozostać, trafiają do czytelników w wielu krajach świata w formie prawdziwych książek.
Historia Megan Rosenberg, która przeprowadza się wraz z ojcem ze Stanów Zjednoczonych do Irlandii (jest to kolejna z długiej serii przeprowadzek, dokonywanych w bezskutecznej próbie ucieczki przed żałobą po stracie żony i matki w wypadku samochodowym jedenaście lat wcześniej), jest przeraźliwie wprost schematyczna, co - zaczynam dochodzić do wniosku - w przypadku paranormalnych romansów stanowi warunek sine qua non. Oczywiście, już pierwszego dnia w nowej szkole Megan, która do tej pory nigdy nie miała nawet sympatii, zakochuje się w tajemniczym (nie dziwota, skoro nie zamieniła z nim jeszcze ani słowa) chłopaku, Adamie DeRis. Pierwsza osoba, z którą słowo zamienia, zostaje następnie jej najlepszą przyjaciółką (lotem błyskawicy, bez budowania jakiejś głębszej relacji, bo właściwie po co komu choćby namiastka psychologicznego prawdopodobieństwa?).
Po upływie kilku tygodni, w czasie których pomiędzy Megan i Adamem narasta mistyczne niemalże przyciąganie, a w tle dochodzi do rozmaitych tajemniczych wydarzeń, zdających się potwierdzać plotki o tym, że rodzina Adama para się czarną magią, na zabawie hallowenowej DeRis wyznaje dziewczynie miłość i.... zostają parą.* Fakt, że wcześniej zamienili ze sobą może trzy zdania, w niczym nie przeszkadza.* W końcu miłość była im pisana.
Na tym etapie miałam już dosyć, a najgorsze nawet jeszcze się nie zaczęło.Niedługo potem okazało się bowiem (jakże niespodziewanie), że w plotkach o DeRisach tkwiło całkiem spore ziarno prawdy. Są ni mniej, ni więcej, a Naznaczonymi, potomkami władających żywiołami „dzieci w ludzkiej formie” (to dosłowny cytat z powieści, sama bym takiego cudu nie wymyśliła, choć nie mam pojęcia, czy zawdzięczamy go samej autorce czy tłumaczce) celtyckiej bogini stworzenia Danu. Każde z DeRisów posiada władzę nad jednym z żywiołów. Uczą sią panować nad swoimi mocami, by we właściwej chwili móc przeprowadzić rytuał pogodzenia. Aby było to możliwe, konieczna jest jednak obecność jeszcze jednej Naznaczonej lub Naznaczonego, który władałby (czy też władała) czwartym żywiołem. Któż mógłby być tym brakującym elementem układanki? To dopiero zagadka.
A jak im się wreszcie uda przeprowadzić ten rytuał, wywołają Kapitana Planetę! - pomyślałam sobie, nie mogąc powstrzymać fali skojarzeń z całkiem sympatyczną kreskówką z lat mojego dzieciństwa, bo Naznaczeni, choć nie posiadali pierścieni symbolizujących żywioły (tylko blizny, czyli Znaki) i byli wybrankami Danu, a nie Gai, w zastanawiająco wielu aspektach przypominali mi Planetarian. I to wspomnienie z dzieciństwa było zdecydowanie jedynym pozytywnym doznaniem, jakiego dostarczyła mi lektura debiutanckiej powieści Leigh Fallon. Oprócz kilku - niezamierzonych przez autorkę - okazji do wybuchnięcia śmiechem przy co większych bezsensach chaotycznej magicznej intrygi i kolejnych meandrach przeraźliwie sztucznego romansu (choć czy można w ogóle mówić o meandrach, gdy coś rozwija się do tego stopnia przewidywalnie?), Córka żywiołu prowokuje bowiem czytelnika raczej do płaczu, bezsilnego zgrzytania zębami lub - najczęściej - zaśnięcia z nudów.
Dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. Psychologia postaci nie istnieje. Logika fabularna - nie ten adres. Im dalej, tym gorzej, jakby już początek nie był pod tym względem wystarczająco tragiczny. Bo musi być jeszcze Zakon, strzegący tajemnicy istnienia celtyckich quasi Planetarian. A skoro tak, to także ktoś, przed kim strzec jej trzeba. Oraz przeszkody na drodze do szczęścia Adama i Megan (czymże byłby paranormalny romans bez takich przeszkód?!). Innymi slowy, nie umiem wskazać ani jednej zalety tej powieści, która nie opierałaby się na moich prywatnych asocjacjach z kreskówką, a to już chyba wystarczająca recenzja. Owszem, Córka żywiołu jest relatywnie krótka. Ale nawet ta zaleta jest względna, bo już zapowiedziano wydanie kolejnego tomu. Co by powiedzieli Planetarianie na takie marnotrawstwo papieru, który wszak pozyskuje się przez uśmiercanie drzew, zielonych płuc Ziemi?