Gdzieś w mojej głowie tworzył się obraz. Był utkany z rozedrganych, niepowiązanych ze sobą fragmentów. Widziałam drzewa, widziałam dzieci w piaskownicy. W moich dłoniach był piasek. Przesiewałam go przez palce, budowałam coś z niego.
Łup! Uderzenie łopatką w odwrócone do góry dnem wiaderko.
Łup! Daleki śmiech dzieci, oddalający się i przybliżający, jakby ktoś bawił się pokrętłem radia.
Łup!
Ktoś coś powiedział. Jak w krzywym zwierciadle zobaczyłam huśtawkę. Bujała się nie w poziomie, lecz wysoko w pionie. Zgrzytała.
Łup! Zgrzyt!
Przechyliłam się do przodu. Piasek. Wszędzie był piasek. W ręce trzymałam łopatkę, miałam krótkie nogi. Na stopach lakierowane brązowe sandałki.
Łup!
Ktoś powiedział: Chcesz cukierka?
Od tego pozornie niewinnego pytania swój początek wzięła mniej niewinna już historia. Zapewne zresztą niejedna, bo – jak pokazują statystyki – każdego dnia w Polsce znika troje dzieci. Poczęstunek smakołykiem czy zaproszenie do wspólnej zabawy stają się doskonałym sposobem na pozyskanie przychylności dziecka, które – nieświadome zagrożenia – nabiera ufności w stosunku do nowo poznanego człowieka i godzi się odejść z nim w bliżej nieokreślonym kierunku. Tak inicjowane uprowadzenia nie należą do rzadkości. I aż dziw bierze, że problem tak ważny i wciąż (ku powszechnej zgrozie) aktualny niezbyt chętnie podejmowany jest na kartach światowych literatur. Pierwsza pochwała należy się więc Wardzie za wybór tematu. Druga – za jego realizację.
Nikt nie widział, nikt nie słyszał zawiera w sobie trzy przejmujące historie, których bohaterkami są młode kobiety o burzliwej przeszłości.* Lena studiuje historię sztuki, w wolnym czasie pozuje studentom malarstwa i od osiemnastu lat próbuje rozwiązać zagadkę zniknięcia siostry, widzianej ostatni raz na podwórku w Gdyni.* Agnieszka, wychowana przez matkę na francuskiej ziemi, rezygnuje ze szkoły i rozpoczyna karierę jako dobrze rokująca wokalistka. Nic nie wie o swojej przeszłości, nie zna dalszej rodziny, a wszelkie próby dociekań wywołują w matce niepojętą agresję. Opowieści te można by więc bez problemu scalić, uzyskując w ten sposób odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania i szczęśliwie finalizując te dramatyczne historie. Jak jednak wytłumaczyć nieoczekiwane pojawienie się tej trzeciej?
Oto pewnego dnia nad brzegiem morza spokojnie spaceruje kobieta, która po wielu latach przetrzymywania przez porywcza właśnie odzyskała wolność. Już wstępne obserwacje pozwalają zdiagnozować u niej słynny syndrom sztokholmski, od czasów Nataschy Kampusch nazywany także syndromem wiedeńskim. Solidarność z porywaczem i próba usprawiedliwiania jego zachowań, powstałe w wyniku przeżywania silnych stresów, stanowią dla lekarzy niepojętą zagadkę. Zagadkę sporą i dla policji, bowiem Monika uparcie twierdzi, że jej prześladowca więził przed nią jeszcze jedną dziewczynkę…
Nikt nie widział, nikt nie słyszał unika więc odpowiedzi łatwych i banalnych, a wątki zazębiają się ze sobą w sposób intrygujący i nietuzinkowy. Swoisty kolaż kobiecych wspomnień i relacji buduje przed czytelnikiem imponującą całość, która wraz z upływem stron wydaje się coraz bardziej sensowna. Warda umiejętnie potęguje napięcie, mnoży wątki, różnicuje postaci. Operuje przy tym sugestywnym językiem, który bez reszty absorbuje czytelnika i doskonale komponuje się z opowiadaną historią. Ta piękna narracja nazbyt jest może płynna i wymagałaby choć minimalnych przekształceń, większych zróżnicowań. W chwili obecnej wszystkie bohaterki zdają się mówić jednym językiem, podobnie oddawać emocje, niemal identycznie konstruować opisy. Wszystko to powoduje, że – przynajmniej w początkowej fazie lektury – czytelnik traci orientację i nie do końca jest pewien, z którą historią ma aktualnie do czynienia. Wrażenie chaosu mija jednak w momencie, kiedy zaczynamy bohaterki rozpoznawać i jesteśmy z nimi na tyle
oswojeni, aby umieć już dopasowywać do siebie poszczególne imiona i fakty. A że książka wciąga od pierwszej niemal strony, na oswojenie to nie przychodzi nam długo czekać.
Jest w końcu Nikt nie widział, nikt nie słyszał starannym studium obcości. Nie ma tu bohaterów spokojnych i szczęśliwych, wszyscy są mniej lub bardziej osamotnieni. Lena, opuszczona niegdyś przez matkę, pozbawiona siostry i wychowywana przez niemogącego pogodzić się ze stratą ojca, w nikim nie ma oparcia, na nikogo nie może liczyć. Podobnie Agnieszka, wiecznie skłócona z samolubną matką i angażująca się w nieudane związki. Najbardziej wyobcowana jest jednak Monika, która nie może odnaleźć się w rzeczywistym świecie. Pobyt u porywacza – jakkolwiek dramatyczny – dawał względne poczucie stabilizacji. Obecnie zaś grunt osuwa jej się spod stóp, zainteresowane sensacją media nie dają spokoju, a policja drąży temat, nie dając chwili wytchnienia. Warda serwuje nam więc trzy tragedie i jedno tylko rozwiązanie – wcale nie tak optymistyczne, jak niektórzy by sobie tego życzyli.
Warte dostrzeżenia wydają się także niepozorne zdarzenia z dzieciństwa, do których nikt nie przywiązywał dawniej wagi, a które po latach okazują się aż nadto znaczące. Dlaczego bowiem dziecko chowa się przed ludźmi na wiele godzin, z jakich powodów kaleczy swoje stopy? Dlaczego kilkuletniej dziewczynce śni się biały niedźwiedź, który chodzi za nią po rozległej, śnieżnej krainie, a przed którym nie ma ucieczki ani schronienia? Być może trafnie zinterpretowane niegdyś, tak błahe niby symptomy, pozwoliłyby uniknąć niejednego nieszczęścia. Do tego dochodzą powracające wspomnienia, widziane w lustrach twarze, wyczuwalna obecność utraconych niegdyś ludzi – wszystko to składa się na niepowtarzalny klimat powieści, potęgowany przez opis niegasnących tęsknot i mnożących się pragnień. Powieści bez dwóch zdań dobrej.