Był w seminarium, stracił wiarę. "To jest trefny towar"
Były kleryk Robert Samborski napisał książkę o tym, jak będąc w seminarium, stracił nie tylko zaufanie do Kościoła, ale i wiarę: - Wyszedłem z Kościoła i teraz wiem, co to jest przyjaźń, seks czy miłość. Mało brakowało, a zostałbym księdzem, wierzącym i nieszczęśliwym do końca życia - mówi WP.
Robert Samborski uczęszczał przez sześć lat do seminarium duchownego w Legnicy. Pod koniec studiów napisał satyryczne opowiadania na przełożonych seminarium, za co został na miesiąc przed ostatnimi święceniami – na prezbitera – wyrzucony ze szkoły. Obiecano mu, że święcenia odbędą się później, gdy sprawa przycichnie. Czekał ponad 4 lata i nie doczekał się. Swoje perypetie Samborski opisał w książkach "Kościoła nie ma. Wspomnienia po seminarium" (2023) oraz "Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium" (2021).
Sebastian Łupak: Jak pan wspomina pobyt w seminarium?
Robert Samborski: Myślę, że seminarium jest w dużej mierze stratą czasu dla ludzi, którzy chcą być księżmi. Nie przygotowuje ono do tego, co ksiądz tak naprawdę ma robić. Nie było zajęć praktycznych z liturgii. Nie nauczyłem się, jak zarządzać wydatkami parafii i racjonalnie rozporządzać środkami z datków wiernych. Psychologia wykładana była na słabym poziomie, a przecież ksiądz ma pomagać wiernym w radzeniu sobie z problemami życia.
Dalsza część wywiadu pod materiałem wideo.
Zobacz też: Tomasz Kot wspomina seminarium
Klerykom wmawia się, że świat na zewnątrz jest zły, że młodzież jest zła, a wszystko poza Kościołem jest antychrześcijańskie. Uczy się, że człowiek to unurzany w moralnym bagnie grzesznik. Świętość jest tylko w Kościele, księża są natchnieni przez Boga, a biskup ma nad sobą latającego Ducha Świętego. Najgorsze jest to, że seminarium uczy też oszukiwania, obłudy i cwaniactwa.
W jakim sensie?
Młodzi klerycy muszą lawirować. Ktoś posłuchał muzyki w Wielkim Poście. Ktoś nie zgasił świateł po godz. 22, po ciszy nocnej. Przełożony chodzi za tobą i cię śledzi. Za wszystko są kary, panuje rygor.
Za co jeszcze?
Na przykład za wychodzenie bez koloratki na miasto, powiedzenie do biskupa "szczęść Boże" zamiast "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" albo pójście z kolegą na piwo. Człowiek musi się więc nauczyć, jak lawirować i oszukiwać, żeby nie zostać wyrzuconym.
Dotyczy to też obłudy w kwestii seksualności. Uczy się młodych mężczyzn, że mogą opanować popęd seksualny, że jest on zezwierzęceniem. Uczy się, że to od twojej decyzji zależy, czy będziesz miał popęd czy nie. Oczywiście to nieprawda.
Jaki jest efekt takiego nauczania?
Mój kolega w seminarium przyznał mi się w momencie słabości, że się często onanizuje. Ten sam kolega w czasie spotkania z młodzieżą, w ruchu oazowym, głosił "świadectwo", że jest całkowicie od tego wolny, że jest czysty. Młodzi ludzie słuchali go z zapartym tchem, wierząc, że też pozbędą się tego "grzechu" dzięki modlitwie. Nie wiem, jak to nazwać: rozdwojeniem czy roztrojeniem jaźni. Wielką krzywdę wyrządza sobie człowiek, który mówi jedno, robi drugie i zmusza się do wierzenia, że wszystko jest w porządku.
Pisze pan, że "księża to dziewiętnastolatkowie, których seminarium zamroziło na tym poziomie rozwoju". Co pan ma na myśli?
Skoro wmawia się młodym ludziom, że nie mają seksualności, to stawia się tamę ich prawidłowemu rozwojowi. Seksualność to jeden podstawowych składników naszej psychiki, więc oczywiście skutkuje to wieloma problemami, na przykład w zakresie poczucia bliskości, umiejętności budowy relacji z ludźmi, rozumienia ich. A przecież seminarium uderza nie tylko w seksualność, ale próbuje kontrolować całą sferę życia kleryków.
Przy okazji oskarża pan też księży, że brzydzą się pracą. Dlaczego?
Podam przykład: kiedy byłem diakonem, pracowałem jako stolarz. Proboszcz zapytał, dlaczego nie przychodzę na wieczorne msze. Wyjaśniłem mu, że pracuję fizycznie od 7 do 16, że mam prawo być zmęczony. Proboszcz zrobił tylko wielkie oczy. W ogóle mnie nie rozumiał. Wielokrotnie widziałem, jak źle księża traktują np. organistów w kościołach, jak się na nich potwornie wydzierają. Słyszałem też, jak źle się wypowiadają między sobą o ludziach pracy.
Zauważa pan, że kiedyś o młodych chłopakach, którzy nie mieli pociągu do dziewczyn mówiło się, że są "powołani do kapłaństwa". W efekcie w seminariach lądowało wielu homoseksualistów.
Był taki mechanizm, na szczęście odchodzi już do przeszłości. Do niedawna w Polsce wierzono, że homoseksualność jest zboczeniem, co więcej, że nie występuje u nas, tylko w krajach zachodnich. Młodemu chłopakowi, który nie interesował się dziewczynami wmawiano, że Bóg go powołuje do kapłaństwa. Jeśli nawet ktoś taki miał świadomość tego, kim jest, uciekał przed nią.
Na szczęście wraz ze wzrostem naszej świadomości młodzi geje nie muszą się już chować w seminariach. Nietrudno zauważyć korelację między spadkiem powołań kapłańskich a zwiększoną świadomością na temat homoseksualizmu.
Twierdzi pan, że wiara jest rodzajem uzależnienia. Skąd to twierdzenie?
Kościół tworzy problem – wpędza cię w poczucie winy i natychmiast oferuje na niego lekarstwo – spowiedź. Wmawia ci, że jesteś od urodzenia zły, grzeszny i winny, czujesz się z tym źle i idziesz do Kościoła, który cię rozgrzesza, a potem znów mówi ci o twoim grzechu. To błędne koło.
To jest sączone w umysły dzieci już na lekcjach religii w szkole i przedszkolu. Dzieci są wobec tego bezbronne. Kościół oferuje młodzieży szeroki wybór takich organizacji, jak Ruch Światło-Życie czy neokatechumenat. Pozwolę sobie nazywać je sektami.
Dlaczego?
Znajdziemy tam bombardowanie miłością, dawanie silnego poczucia przynależności. Jest guru - jakiś ksiądz - i wymaga posłuszeństwa wobec siebie. Często trafiają do takich sekt ludzie nieszczęśliwi, z problemami. Manipuluje się nimi i uzależnia ich od wiary. Spośród takich ludzi zresztą rekrutuje się sporo kandydatów do seminarium. To wszystko sprawia, że człowiekowi bardzo trudno odejść od wiary nawet, gdy zobaczy, jak wiele sprawia sobie przez nią problemów i cierpień.
Będę jednak bronił wiary. Przecież wiele osób rzeczywiście i w sposób naturalny szuka pociechy w Bogu. Są chorzy, samotni, ubodzy i Bóg jest ich nadzieją, a modlitwa rodzajem terapii. To wartościowe!
Czy ja wiem, czy Kościół daje ukojenie? Moim zdaniem to jest trefny towar, bo Kościół obiecuje ci, że zapewni ci pociechę, a tego nie robi. Raczej zachęca do trwania w cierpieniu, poniżeniu, bólu... Popatrz na Jezusa – mówią – zobacz, jak on cierpiał. I tak na przykład Matka Teresa z Kalkuty odmawiała chorym środków przeciwbólowych, bo przecież ich cierpienie jest święte i dobre.
Pociecha metafizyczna? W seminarium i długo po jego opuszczeniu byłem prawiczkiem, nie miałem kontaktów seksualnych. W jednym z kazań z całym przekonaniem powiedziałem, że "mistyczne zjednoczenie z Bogiem daje mi rozkosz nieporównywalną z niczym, nawet z seksem".
I co? To nieprawda?
Kiedy już zostawiłem Kościół i miałem pierwszy stosunek, to aż płakałem z rozkoszy i przyjemności. Zrozumiałem, że całą tę metafizykę można spokojnie wyrzucić do kosza. To przykład, jak potrzeby duchowe zostały zakłamane przez zorganizowaną religię. Ona daje nam iluzoryczne ich zaspokojenie, zabraniając jednocześnie tego, co może je zaspokoić naprawdę.
Wiara głosi, że Bóg rozwiąże nasze problemy. Tymczasem musimy zmierzyć się z nimi sami. Nie oszukujmy się. Ja pociechy nie szukam dziś w Kościele, w wierze czy metafizyce. Szukam jej wśród przyjaciół i w świecie przyrody. Chodzę śladami wilków po lasach.
Jeden znajdzie ukojenie w długich wędrówkach po lesie, inny zatraci się w pracy w korpo, a ktoś inny znajdzie spokój ducha klęcząc przed świętym obrazem w kościele. Nie może pan wolnym ludziom odmawiać prawa do szukania swoich sposobów na szczęście!
To tak, jakby pan powiedział, że wolontariusz MONAR-u odmawia wolnym ludziom szukania szczęścia poprzez narkotyki. A ja tylko ostrzegam przed konsekwencjami wiary. Kontaktują się ze mną wieloletni księża czy świeccy, którzy kiedyś znajdowali w religii radość. Ale z czasem zobaczyli, jaka pustka za tym stoi i ile sami sobie muszą wyrządzać krzywdy, żeby w tym trwać. Zresztą, w całym społeczeństwie widać, że droga do szczęścia oferowana przez Kościół się wyczerpała. Coraz więcej ludzi to rozumie, odchodzi od wiary i wcale nie jest im z tym źle.
Nie martwi to pana? Przecież Kościół był naszym spoiwem społecznym, uczył nas moralności, dał nam przykazania. Jak sobie poradzimy, jeśli będziemy społeczeństwem świeckim, zsekularyzowanym, a dzieci nie będą chodziły na religię?
Naprawdę nic złego się nie stanie, jeśli Kościół straci swoje wpływy i władzę. Znam młodych ludzi, którzy żyją poza kościelną bańką. Sprawy religijne w ogóle ich nie interesują. A jednak ci sami młodzi ludzie rozumieją, że złem jest krzywdzić i sprawiać innym cierpienie, a dobre jest to, co sprawia innym przyjemność. Naprawdę nie potrzeba im wiary, żeby to zrozumieć.
Tym bardziej, że w Kościele podstawowym kryterium dobra i zła nie jest to, czy wyrządzam innym krzywdę czy nie, ale to, co się podoba lub nie podoba Bogu. W imię tego Kościół często sankcjonuje sprawianie innym cierpienia jako coś dobrego, na przykład pochwalając przemoc wobec dzieci w celach wychowawczych. Posunąłbym się do stwierdzenia, że więcej jest w tym demoralizacji, niż budowania dobra w ludziach.
Kościół pochwala przemoc w celach wychowawczych?
Polski Kościół chce wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej [to konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej - red.]. Przedstawiciel Kościoła napisał na Twitterze, żeby nastolatkom przyłączającym się do protestów po zaostrzeniu prawa aborcyjnego "kablem przywrócić ustawienia fabryczne". [chodzi o księdza Dariusza Drzewieckiego - red.]
Był pan w seminarium, miał pan głęboką wiarę, ale potem ją pan stracił. Ale nie musi pan odmawiać innym, że przeżywają coś metafizycznego w trakcie głębokiej modlitwy.
Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób moja historia miałaby komukolwiek cokolwiek odmawiać czy zabraniać. Można ją przyjąć lub nie. Opowiadam w swoich książkach jedynie o tym, jak sam siebie oszukiwałem. Jak dawało mi to iluzję, że obcuję z Bogiem. Niby coś zyskiwałem, ale tak naprawdę więcej traciłem. Jest to też opowieść o tym, jak zrzuciłem ten ciężar, przestałem się oszukiwać i zobaczyłem, jakie szczęście wskutek tego zyskałem.
Może przemawia przez pana frustracja, bo nie został pan dopuszczony do święceń po seminarium. Za jakieś głupie opowiadanka. Byłby pan dziś księdzem i bronił wiary. A tak atakuje pan Kościół równie żarliwie, jak pan kiedyś w niego wierzył…
To nie tak. Wyszedłem z Kościoła i teraz wiem, co to jest przyjaźń, seks czy miłość. O co więc mam być rozżalony? O to, że jestem szczęśliwy? Ale tak mało brakowało, a zostałbym księdzem, wierzącym i nieszczęśliwym do końca życia. Nie każdy musi mieć tyle szczęścia. Chciałbym więc ostrzec młodych ludzi, żeby nie niszczyli sobie przyszłości. Co w tym złego i gdzie tu atak, o który pan pyta? Nie zależy mi na zniszczeniu chrześcijaństwa, tylko na tym, żebym mógł widzieć ludzi szczęśliwymi i wolnymi od religijnych przesądów.
Czy czuje się pan przez religię katolicką skrzywdzony?
Przeciwnie, religia katolicka wyświadczyła mi wielkie dobro, pokazując mi ostatecznie, że nie jest drogą prowadzącą do szczęścia i lepszego życia. Tym niemniej o wiele lepiej byłoby, gdybym nie musiał tracić czasu na religię.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że moja opowieść i argumenty, które przedstawiam w książkach wzbudzą sprzeciw. Będzie mi się więc zarzucać, że niby jestem "skrzywdzony", "rozżalony" i tak dalej. To klasyczna metoda poniżania tych, z którymi się nie zgadzamy. Tymczasem ja jedynie zapraszam do spokojnego, logicznego zastanowienia się nad tym, czy rzeczywiście wiara daje człowiekowi szczęście, czy raczej je odbiera. Rozważenie tego pytania na pewno nikomu nie zaszkodzi.
Rozmawiał Sebastian Łupak, dziennikarz Wirtualnej Polski
Robert Samborski – były duchowny katolicki, studiuje biologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Prowadzi stronę: templeofwolf.eu, gdzie m.in. opisuje swoje wędrówki z psem Bojarem