Trwa ładowanie...
recenzja
26-03-2017 23:49

Burzenie pomnika

Burzenie pomnikaŹródło: Inne
d3mil1f
d3mil1f

Jeph Loeb i Tim Sale w swojej „kolorowej” i powszechnie cenionej serii brali na warsztat Spider-Mana, Daredevila i Hulka, łącząc w nietuzinkowy sposób estetykę origin story z wątkiem obyczajowym, w którego centrum zawsze znajdowała się jakaś kobieta. „Kapitan Ameryka: Biały” przełamuje ten schemat, bo chociaż zamysł całej historii jest podobny do wcześniejszych komiksów Loeba i Sale'a, to podstawową różnicą jest zamiana wątku romantycznego na opowieść o męskiej przyjaźni.

Steve Rogers, podobnie jak inni bohaterowie „kolorowej” serii, wraca wspomnieniami do dawnych lat, co w jego przypadku polega na cofnięciu się o ponad pół wieku do czasów drugiej wojny światowej. Kapitan w retrospektywnej rozmowie z Nickiem Fury nie analizuje jednak swojego bohaterskiego pochodzenia, lecz koncentruje całą opowieść na postaci Bucky'ego, jego dawnego pomocnika. Klasycznego komiksowego side-kicka, zapatrzonego w herosa z tarczą i próbującego dorównać mu kroku. Co jednak ciekawe, Loeb (scenarzysta) nie uczynił z Bucky'ego chłopca na posyłki, który nigdy nie dorówna Kapitanowi i zawsze pozostanie w jego cieniu. Wystarczy przywołać motyw relacji damsko-męskich i wyraźną sugestię, że to Bucky, a nie Steve (do niedawna mizerne chuchro) miał o wiele większe doświadczenie z kobietami.

Origin story Bucky'ego wpleciono w wartką opowieść o działaniach Kapitana, Nicka Fury'ego i jego Straszliwego Komando na froncie drugiej wojny, gdzie ostatecznie dochodzi do spotkania z Red Skullem. Loeb nie szczędzi emocji, dorzucając do grona bohaterów francuskich partyzantów, Namora czy historycznych Avengersów, ale nawet taka obsada nie jest w stanie uczynić z tej historii czegoś godnego zapamiętania. Ot, sporo fajerwerków i mocno przerysowanych akcji żywcem wyjętych z propagandowych plakatów. Z taką estetyką idealnie koresponduje styl graficzny zaprezentowany przez Sale'a, który ukazuje wycinek drugiej wojny światowej w naprawdę karykaturalnej formie. Żeby tylko wspomnieć o „celowniku” w kształcie swastyki, zamocowanym na końcu armaty niemieckiego czołgu.

Taka formuła jest oczywistym nawiązaniem do propagandowych początków Kapitana Ameryki, który jako bohater komiksu odgrywał konkretną, nie tylko rozrywkową rolę w latach 40. Loeb wykorzystuje ten motyw i w finale raz na zawsze rozprawia się z wizerunkiem Rogersa jako nieskazitelnego herosa. Bucky jest tu oczywiście punktem wyjścia, wyrzutem sumienia Steve'a i utraconym przyjacielem. Sporo w tym kontekście wzruszeń i mocnych scen rozliczeniowych, ale niestety całość wypada wyraźnie gorzej niż w przypadku „Hulka: Szarego” czy „Daredevila: Żółtego”.

d3mil1f

W przypadku komiksu o Kapitanie Ameryce twórcy siłą rzeczy musieli zdecydować się na nieco inną formułę, gdyż trudno znaleźć w życiu tego bohatera szczególnie istotną kobietę. Zastąpienie relacji damsko-męskiej motywem męskiej przyjaźni jest zrozumiałe, ale mniej atrakcyjne. Po części jest to wina samego Bucky'ego i Steve'a, ale z drugiej strony Loeb zbyt często wali prosto z mostu i serwuje banalne metafory. Po bardzo dobrych występach Spider-Mana, Daredevila i Hulka na kartach „kolorowych” komiksów, w „Kapitanie Ameryce: Białym” liczyłem na coś więcej.

d3mil1f
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3mil1f