„Tańczyłem z paroma dziewczynami przypadkowymi, a potem z Tobą, i przypadkowość skończyła się, bo przecież my byliśmy tamtej nocy umówieni od lat” - pisał Jeremi Przybora. Kto z nas choć raz na własnej skórze nie odczuł, z jaką siłą może przyciągać się dwoje ludzi? Kto nie mógł nadziwić się, skąd pojawia się chemia, która sprawia, że akurat tych dwoje jest sobą odurzonych?
Leil Lowndes – ekspertka w dziedzinie komunikacji, specjalizująca się w tematyce podświadomych interakcji i oddziaływań podprogowych - w książce wydanej przez Rebis dowodzi, że międzyludzką chemią da się sterować. Na szczęście jednak – raczej ją podsycać, niż wywołać za pomocą jakichś sztuczek. Jak bowiem wynika z neuroobrazowania – iskrzenie odczuwamy w ciągu jednej piątej sekundy. Czasu na manipulację po prostu nie ma.
Wydawca zapowiada, że dzięki „Chemii miłości” odkryjemy tajemnice wzajemnego przyciągania, a także sposoby pielęgnowania więzi. W trakcie lektury najczęściej jednak myślałam o tym, jak niesamowicie matka natura to urządziła, że większość erotycznych sygnałów wyczuwamy intuicyjnie, nie potrzebujemy czytać wcześniej żadnych podręczników. Mamy po prostu podświadomą zdolność odgadywania, z kim nam będzie dobrze. „Neurony ogarnia szaleństwo. Gorączkowo kontaktują się ze swoimi kolegami w innych rejonach mózgu, oddzielonych strumykami zwanymi synapsami, żeby przekazać im tę elektryzującą wieść” – pisze Lowndes. Odkrycia kognitywistyki pozwalają współczesnemu człowiekowi lepiej zrozumieć proces dobierania się w pary. To, że akurat ta kobieta nas kręci, że akurat ten mężczyzna robi na nas wrażenie.
Maria Czubaszek powiedziała kiedyś, że dziś łatwiej znaleźć dziewczynę „na ścianę niż na życie”. Amerykańska badaczka dostrzega ten problem. Zauważa, że choć mężczyzna ślini się na widok kuszącej dostępnością blondynki o niskim IQ, to nigdy nie wpadnie na pomysł, by dzielić z nią życie. Panowie szukający jedynie przygody – mocno obniżają swoje oczekiwania wobec drugiej strony. Gdy jednak rozglądają się za „jedną na milion, nie jedną z miliona”, biorą pod uwagę mnóstwo czynników. Lowndes twierdzi, że do kobiet starannie dobierających partnerów dobiegają głośniejsze niż do innych... okrzyki pradawnych przodkiń. „Oto koszmar, który przewija się przez jej podświadomość. Po nocy niesamowitego seksu wskakujesz na swojego wiernego wierzchowca i odjeżdżasz w stronę zachodzącego słońca... sam. Ona zostaje z dzieckiem. Twoje piętnaście minut rozkoszy może ją kosztować piętnaście lat ciężkiej pracy”.
Miałam z „Chemią miłości” pewien problem. Autorka powołuje się na szereg badań, bibliografia jest bogata. Natomiast Lowndes pisze językiem, jakim żaden naukowiec w Polsce nie ośmieliłby się operować w opracowaniu dotyczącym odkryć neurobiologii. Chwilami jej styl wydawał mi się zbyt frywolny, irytował. Nie dlatego, że mam coś przeciw zrozumiałym przekazom. Rozumiem na przykład, że od wieków odzywa się w nas pierwotny instynkt - zupełnie jednak wystarczyłby mi w tej książce podział na mężczyzn i kobiety, darowałabym sobie „łowcę” i „zdobycz”. Poza tym miejscami opisy randek przyjaciółek autorki wydawały mi się głupawe. A rada, by ze staników wycinać czubki miseczek tak, by brodawki mogły się mocniej odznaczać pod bluzką – no naprawdę bez przesady!
W czasie lektury raczej myślałam z wdzięcznością o intuicji, która nas gdzieś przywodzi, niż o sekretnych sposobach, dzięki którym zakocha się we mnie książę na białym rumaku. Lowndes powtarza oczywistości. Ale może przy pisaniu tego typu książki jest to nieuniknione? „Musimy polubić faceta, a kiedy poznamy jego wspaniałe cechy, zaczyna nas pociągać seksualnie. Ale u mężczyzn najpierw konieczne jest pożądanie” – pisze Amerykanka. Gdzie indziej zwraca się do panów: „Prawdę mówiąc, jeśli nie masz cech, na których jej zależy poza sypialnią, to zapewne nawet tam nie dotrzesz”.
Może takie lektury są potrzebne (a kolejne pozycje tej autorki na liście bestsellerów chyba o tym świadczą), by pewne wiadomości sobie uporządkować, odkurzyć je, zrobić z nich lepszy użytek? Z „Chemii miłości” dowiemy się, że podczas rozmowy z atrakcyjną kobietą poziom testosteronu wzrasta u mężczyzny o jedną trzecią. Lowndes wyjaśni nam też, dlaczego panie w czasie owulacji pięknieją. Wspomni, że męski mózg jest skonstruowany w sposób, który utrudnia odbiór subtelnych sygnałów niewerbalnych, podczas gdy kobieta uwielbia je wysyłać. Poradzi, co robić, by tym dwojgu było się łatwiej porozumieć. No i zwróci uwagę, że panie – choćby wyglądały jak boginie - zawsze myślą o swoich niedoskonałościach, zamiast uwierzyć, że mają moc. Gdy o tym czytałam, przypomniał mi się wywiad z Adamem Nowakiem, w którym pytał, czy to aby nie w oczach mężczyzny kobiece piękno ujawnia się w całości?
Lowndes wbrew sceptykom pisze, że miłość może trwać całe życie i stawać się coraz doskonalsza (pomaga w tym oksytocyna - odpowiedzialna za czułość wobec drugiej osoby, oraz wazopresyna - za przywiązanie). Badaczka udowadnia to na przykładzie... nornika preriowego. Ponoć ten gryzoń, kiedy znajdzie partnerkę, pozostaje z nią na zawsze, nawet nie spojrzy na inną samicę. Dlaczego tak się różni od innych zwierząt? Bo u niego, podobnie jak u ludzi, działanie oksytocyny i wazopresyny może być trwałe.
Sofia Coppola nakręciła kiedyś przejmujący film „Między słowami”. W mistrzowski sposób pokazała w nim, że to, co najistotniejsze między kobietą i mężczyzną, jest w bezsłownym porozumieniu, nastroju, spojrzeniu czy melodii, którą słyszą tylko ci dwoje. A to, na szczęście, zawsze będzie wymykać się opisom.