Klasycy mają to do siebie, że można ich wykorzystywać. Że się ich eksploatuje, wciąż i wciąż wyciska – siódme poty z nich lecą, a oni nieustannie w dobrej kondycji. Są jak studnia niewysychalna, jak kufer bez dna, jak wielki strych, na którym same skarby i którego w żaden sposób nie da się opróżnić. I zawsze się wydaje, że to już chyba wszystko, że więcej się nie da, że to koniec, że dalej tylko ściana. Ale zawsze w końcu się mylimy, bo zawsze można coś jeszcze, zawsze jakoś się jeszcze podrąży i wyciągnie z ich kapelusza kolejnego królika.
I tym razem też – niby Brzechwa, to już powinny być tylko wznowienia „Brzechwy dzieciom” z ilustracjami Szancera, albo „Androny” z Butenką, ewentualnie kilkadziesiąt kolejnych klas Pana Kleksa (choć wiadomo, która była jedynie słuszna).
Ale młodzi nie odpuszczają i też chcą swojego własnego Brzechwę, też chcą się zmierzyć, na swoje przerobić, sprawdzić się wobec majestatu.
Więc najpierw trzeba sprawdzić, jak jeszcze o Brzechwie nie mówiono, jak go jeszcze nie pokazano, jak można go ugryźć, tak, żeby nie bolało, a żeby się człowiek najadł.
Świetny pomysł, bo z Brzechwy wyciągnięto charaktery. To taki swoisty katalog, taki spis przywar ludzkich – jest oczywiście leń, jest (też oczywiście) samochwała, równie oczywiście jest skarżypyta i kłamczucha. I mój ulubiony Staś Pytalski z ulicy Trybunalskiej, z moim ulubionym pytaniem do świata - „Czy się wierzy niemowie na słowo?”. Trochę mniej oczywiście jest na przykład brudas, bo jakoś ten wiersz akurat mnie dotąd ominął, nie zapadł mi w pamięć. Świetnym wyborem zaś są te charaktery nieoczywiste zupełnie – ten na przykład żołądek, który pozornie nie ma nic z charakterem wspólnego, a faktycznie mówi o żarłoku. Albo „Strażak i cyklista” - o tym, jak na wieży stał sobie strażak i patrzył na muchę – a ta mucha okazała się rowerzystą, który z daleka patrząc na wieżę, na której był strażak, też myślał, że to mucha... To takie podwójne znaczenie, podwójny charakternik, bo tu o sądzeniu po pozorach, ale też o tej cesze ludzkiej, jaką jest umniejszanie czyichś zasług, swoje wynosząc ponad stan i ponad wszelką
wątpliwość. I o tym są też „Znaki przestankowe” - o tym, jak każdy chce być najważniejszy, jak się mieni niezastąpionym, jak chce skakać wyżej niż inni i „sięgać gdzie wzrok nie sięga”. Albo wiersz o szóstce, która szalona troszkę, troszkę postrzelona, nie lubi stać w szeregu, jak inne, chciałaby się wyróżnić, dlatego wyskakuje z ciągu liczb, tylko, że ginie gdzieś nie wiadomo gdzie.
Jest tu nasze, polskie siedem grzechów głównych, a śmiałabym nawet twierdzić, że ludzkich. Bo to skarżenie, ta ludzka ciakawskość, to lenistwo, co w człowieku siedzi głęboko i nijak go nie można wyplenić, to przechwalanie się i to udawanie, to dodawanie sobie jakichś cech, których nie mamy po to, by wydać się lepszymi...
Obok wielkiego pisarza i wielkich ilustratorów, którzy do tej pory sobie z jego tekstami ręce podawali, przemyka Tomek Kozłowki – to jeden z tego młodszego pokolenia, ze stylem zupełnie niepodobnym do Szancera, z rysunkami kanciastymi, z rękami przydługimi, z zaburzonymi proporcjami, ze stylem przypominającym dziecięcej rysunki, z kolażem, gdzieniegdzie trenowanym, z wizją na Brzechwę unowocześnioną. Niby przemyka, a okazuje się, że świetnie te wiersze ilustruje, że z takim patrzeniem też się rymują, że wizja Kozłowskiego z Brzechwą nie koliduje, a kooperuje.
Świetny jest ten tomik, bo jest nieoczywisty. Owszem są tu te wiersze, które każdemu brzęczą koło ucha, które obudzony w środku nocy by wyrecytował, które zna na pamięć jak modlitwę. Ale są też takie, o których nie bardzo ma pojęcie, o których nie słyszał i które pierwszy raz teraz składa w rymy i rytmy. Nie znałam do tej pory cyklisty i strażaka w muchy zamienionych, nie znałam tej szóstki, co „pal ją sześć”, nie słyszałam dotąd o żołądku, co w nocy ma tyle pracy, ani o śpiochu, co tak bardzo lubił spać, że wolał umrzeć, niż żeby go ktoś budził. To wyśmienite, nowe oblicze Brzechwy – to kolejny dowód na to, że klasycy się nie wyczerpują...