Bez bicia muszę przyznać, że obcy mi jest dotychczasowy dorobek autorki. Jeśli jednak utrzymany jest on na równym poziomie z Córką Kaina, to żalu we mnie nie ma za grosz. Książka rozczarowała mnie bowiem pod każdym możliwym względem – niezgrabny język, nużąca fabuła, niepotrzebnie mnożące się wątki i zbanalizowany do granic możliwości happy end to dopiero początek litanii moich pretensji. Świetnie rozumiem intencje autorki, która chciała napisać powieść o tyle interesującą, że opierającą się na prawdziwych wydarzeniach, zarejestrowanych ponoć w kartotekach IPN (tak przynajmniej mówi okładka). Nie opuszcza mnie jednak przeświadczenie, że gdzieś się w tym wszystkim pogubiła – nadmiar informacji, epizodycznych bohaterów i ich wydłużających się rozmów niepotrzebnie komplikuje fabułę, która początkowo wydawała się całkiem zgrabnie skrojona. Złudzenia jednak prysły jak bańka mydlana, a jedyne, co zdołało ocaleć, to postać głównej bohaterki. Otóż Anda, czterdziestoletnia architekt, jest spełnioną zawodowo,
niezależną kobietą. Ma mocny charakter, głowę pełną pomysłów i całe życie przed sobą. Jednak to właśnie życie komplikuje jej pracodawca, który pod pretekstem odświeżenia zespołu pozbawia Andę pracy. Jakby tego było mało, mają oni za sobą wspólnie spędzoną noc (niezbyt zresztą udaną), po której to kobieta bez namysłu oddała mu jeden ze swoich starych projektów. Wkrótce zostaje ogłoszony konkurs, w którym były już szef postanawia wziąć udział, przedstawiając oczywiście projekt Andy jako swój. Upokorzona i zrezygnowana zamyka się ona w domu do czasu, kiedy otrzymuje propozycję sporządzenia projektu pewnego wiejskiego kościółka. I do tego momentu powieść ma wszystko, czego można by od niej wymagać (może za wyjątkiem niefortunnej stylistyki). Niestety, dalej jest tylko gorzej.
W i tak mocno już zachwianą rzeczywistość Andy wkracza jej irytująca przyjaciółka, Magda, wdająca się w coraz to nowsze i bardziej skomplikowane romanse z żonatymi mężczyznami, od których systematycznie żąda rozwodów i szczęśliwej, wspólnej przyszłości. Pojawia się także niejaki Stanley Woda, syn nieżyjącej już fundatorki kościoła, który szybko zostaje uznany przez Magdę za świetny materiał na męża. Aby zwiększyć swoje szanse, dziewczyna podejmuje się próby zidentyfikowania mordercy jego ojca, o którym słuch dawno zaginął. Niestety, zamiast wzmagającego napięcie śledztwa, autorka serwuje nam taśmy z zapisami zeznań świadków, które niby prowadzą ją prosto do odkrycia tożsamości zbrodniarza, ale jakże okrężną i nużącą drogą! Również nienajlepiej zarysowany romans Andy i Stanleya zamiast dodać powieści pikanterii, czyni ją jeszcze gorszą – nieciekawie opisane sceny łóżkowe są zwyczajnie nudne, a na dodatek zupełnie zbędne. Nie dość, że nie eksponują temperamentu kochanków, to dodatkowo męczą czytelnika
opowieściami o młodzieńczych chorobach bohaterki. I choć autorkę darzę dużym szacunkiem, muszę stwierdzić, że czyta się to po prostu fatalnie.
Miała być powieść psychologiczna z kryminalnym wątkiem w tle, a co wyszło – ciężko stwierdzić. Owych wątków jest w książce moim zdaniem zdecydowanie za dużo. I wcale nie składa się to na pociągające skomplikowanie perypetii bohaterki, urozmaicenie akcji czy uatrakcyjnienie całości. Wszystkie wprowadzone tu dygresje na tyle mocno zdają się żyć własnym życiem, że spokojnie mogłyby stanowić impuls do napisania kolejnych powieści (może rozwinięte wydawałyby się nawet ciekawsze?). Jeśli chodzi zaś o tak interesującą początkowo główną bohaterkę, to w dalszej części książki zupełnie niepotrzebnie została ona zepchnięta na dalszy plan. Przywoływane sprzed lat historie zmiotły ją gdzieś na margines akcji, nic tak naprawdę do świadomości czytelnika nie wnosząc. Jej ataki szału, zdemolowanie mieszkania czy pobyt w zakładzie psychiatrycznym naprawdę nie były dobrym pomysłem na pociągnięcie akcji. Samo zakończenie zaś przypieczętowuje klęskę tej książki – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy nagle
odnajdują miłość i postanawiają żyć długo i szczęśliwie. A ja bezradnie rozkładam ręce.