Przewodnik wędkarski ze sztuczna szczeka w tle. Gdyby nie wgłębiać się w szczegóły i czytać Brak tchu jak najzwyklejszą powieść, a właściwie opowieść o życiu głównego bohatera, książka wydałaby się zwyczajnie nieszczególna i po prostu nudna. I mnie właśnie taką się wydawała, zastanawiałam się nawet nad tym, jak taki świetny pisarz jak Orwell mógł stworzyć coś takiego. Bohater nieszczególny, 45-latek, agent ubezpieczeniowy, żona i dwójka dzieci na karku, na dodatek nie posiadający żadnych charakterystycznych cech. Zwykło się u nas mawiać o takim typie mężczyzny - ciepła klucha albo pantoflarz. To właśnie George Bowling, zmęczony monotonią swego życia, mieszkania w małym domku, za który trzeba spłacać raty, bo wierzy się, że kiedyś będzie własny, chwilami wręcz nienawidzący żony Hildy, której nie martwi żadna katastrofa, globalne zagrożenie, obchodzą ją jedynie własne sprawy, rachunki, a ponad to jest jeszcze chorobliwie zazdrosna o męża, choć nie obejrzałaby się za nim na ulicy żadna kobieta.
Bohater jest zmęczony ciągłym prześladowaniem ze strony żony, mijaniem stale tych samych budynków w drodze do pracy, udręczony upiorną teraźniejszością. To sprawia, że postanawia wyjechać na tydzień do „kraju lat dziecinnych”, do małego miasteczka, może nawet wsi, gdzie się urodził i dorastał. Ma kilka zachomikowanych przed żoną funtów, a to wystarczy na tydzień wspomnień, na wędkę i wyłowienie ze stawu za dworem tych wielkich, stuletnich karpi, na spełnienie jego wielkiego marzenia. Zanim jednak dojedzie do celu, wspomina swe dzieciństwo, pozwala nam spojrzeć swymi oczyma na siedzącą w fotelu starą matkę, która do końca życia czytywała tylko poradnik domowy, na zgiętego pod ciężarem wielkiego worka z ziarnem ojca, który przez całe swe życie prowadził odziedziczony po rodzicach, podrzędny, przypominający starą budę sklep nasienny i nie rozumiał dlaczego coraz więcej klientów, jego klientów kupuje w nowym sklepie, gdzie nasiona pakują w kolorowe torebki. Wspomina swego brata i wyprawy chłopców należących
do Czarnej Ręki nad rzekę albo nad młyński staw, gdzie moczyli kije w wodzie, gdzie on - George złowił swą pierwszą w życiu i od razu wielką rybę.
Pośród tych wspomnień przewija się masa sprzętu wędkarskiego, różnych żyłek, przynęt z moczonego, a później odciskanego chleba, białych i czerwonych robaków dobrych na Bóg wie jaką, w tej chwili tego nie pamiętam, rybę. Jest też sporo omówień ryb, których nazw nie słyszałam wcześniej , może z wyjątkiem karpia czy szczupaka. Cóż, pewnie wyginęły podczas wojen. Bohater ze swoją wierną jak pies sztuczną szczęką, porównywaną przez niego samego do dzieła sztuki, konfrontuje swój dziecięcy raj sprzed I wojny światowej, swe wspomnienia, wszechobecną niegdyś ciszę, spokój radość, leniwie płynącą wodę, ogromne karpie pływające w zapomnianym przez wszystkich stawie, z jakże odmienną od jego wyobrażeń i wspomnień rzeczywistością. Rzeczywistością nadchodzącej II wojny światowej, gdzie pomrukujące złowrogo bombowce przelatują nad głowami, a w miejscowej fabryce produkuje się wyłącznie pończochy i bomby.
Powrót do przeszłości kończy się wielkim rozczarowaniem, bo nic z niej nie pozostało takie jak przedtem, nie ma tych samych ludzi, miejsc, na dawnych polach i łąkach stoją rzędy domków z czerwonej cegły, a dwór zamieniono w pensjonat-szpital psychiatryczny, w zapomnianym stawie znajduje się składowisko puszek, a karpie pewnie wyzdychały. Książka jest zapowiedzią nadchodzącego totalitaryzmu, ostrzeżeniem przed nim, a jednocześnie wspaniale opisuje życie codzienne w tak innej, pomimo wszystko ciekawej dla nas, minionej już epoce bezpieczeństwa, w innej rzeczywistości. I pomimo sztucznej szczęki pojawiającej się już w pierwszym zdaniu, warto ją przeczytać, chociażby dlatego, że niesie w sobie przedsmak Roku 1984 i Folwarku zwierzęcego.