Jeśli nie boisz się zetknięcia z prozą Parnickiego, jesteś czytelnikiem albo bardzo odważnym, albo wyrafinowanym. Jego powieści, Tylko Beatrycze nie wyłączając, są ucztą, do której potrzebne jest solidne przygotowanie intelektualne i mentalne. Od pierwszej strony masz bowiem do czynienia z pisarzem nie zważającym na Ciebie, odgrywającym swój historyczny dramat z mimowolnym Twoim udziałem. Już pierwsza strona może Cię odstręczyć od przekroczenia progu powieści – język jest piekielnie trudny, choć obsesyjnie precyzyjny; bardzo długo przychodzi składanie w całość strzępków fabuły, rzucane Ci niczym ochłap na marginesie dialogów i epistoł, z jakich niemal w całości składa się ta powieść. Będziesz jak widz, który spóźnił się na seans kinowy i treści domyśla się z tego, co zobaczył od pewnego momentu, a po wyjściu z sali jest przekoany, że montażysta coś namieszał, a operator ma wadę wzroku i nie wiedział, że obraz był nieostry. Powieść jest – dodajmy – historyczna, jednak pozbawiona historycznego tła –
nie ma tu opisu obyczajów, szat, architektury, czegokolwiek, co pozwoliłoby nam na chwilę zamknąć oczy i widzieć świat przełomu XIII i XIV stulecia. Brnięcie, tak właśnie – brnięcie, a nie czytanie, to mozolne przenikanie przez świat psychologii, poezji, idei, teologii i historii „dziejącej się”, w żadnym wypadku nie kolorowej.
Ale... Czy odtrącenie jest takie ważne? Co można otrzymać w zamian? Co stanie się z nami, gdy już dowiemy się, że kolektorowi świętopietrza Gabrielowi de Fabriano ukradziono drugiego konia i gdy zobaczymy koniec powieści?
W jednym z monologów wewnętrznych główny bohater przywołuje takie oto porównanie: „Chyba nigdy nie uda się żadnemu z nich nieomylnie stosowne obrazy słowne odszukać – więc też są jak dzieci bawiące się w wyścigi konne: zaprzęgają jedno drugie – owo w zaprzęgu konia wcale nie przypomina, ale przynajmniej jedna w zabawach takich prawda o wyścigach zostaje odtworzona bez zarzutu: przepisy, wedle których wyścigi odbywają się.” W stwarzaniu pozorów autor posuwa się do skrajności – nie wiemy nic na pewnego nawet o głównych bohaterach, ich życie, tożsamość i działania są poddawane bezustannym czytelniczym wątpliwościom. W rezultacie nie możemy być do końca pewni, czy diakon Jan to młynarczyk Stanisław, Erling to brat Bernard, miłość idealna bohatera to królowa Reiczka czy dwórka Joanna, a spotkanie miłosne odbyło się w Pradze czy w Bernie. Owo qui pro quo ma tu ważki sens – niemożność poznania nie odnosi się tylko do dziejów i wydarzeń, także historie osób wymykają się naszej identyfikacji. Bo i dlaczego norweski
dworzanin szwedzkiej królewny nie mógłby być opatem polskiego klasztoru, a przy okazji autorem nordyckich chanson d’amour? To nie jest prawdopodobne, ale czy pewne? Parnicki nie odtwarza w powieści historii średniowiecza, bo i nie ma takiej możliwości. Źródeł jest skończona ilość, kręgosłup faktów dobrze już poznano, reszta to interpretacja. A czemu nie literatura – zapytuje autor? Czemu luk, teorii i hipotez nie zastąpić sprawną i prawdopodobną fabułą?
Świetne dialogi, stylizowane na scholastyczne spory, przesycone są robiącą wrażenie zimnej teologią i pełną pasji poezją, nad którą dominuje wielki Dante ze swoją wizją zaświatów, tak sugestywną, że nawet Jan-Stanisław gotów jest płynąć za ocean, chcąc odszukać czyściec, aby obalić heretycką tezę papieża o możności oglądania Boga dopiero po Sądzie Ostatecznym. Średniowiecze Parnickiego to przede wszystkim świat idei, który – choć niemożliwy do weryfikacji empirycznej – jest w życiu ludzi niemal dotykalny. Rozprawy – zgoła współcześnie feministyczne – o żeńskiej płci Ducha Świętego, byłby nawet zabawne, gdyby nie kilka stosów, jakie z ich powodów rozpalono.
Po pierwszym wydaniu powieści w 1962 r. część krytyki uznała, że to powieść jawnie antyklerykalna, a podnoszenie tematyki rzekomego ucisku chłopów przez cysterskich mnichów za przyjęcie przez Parnickiego optyki historiografii marksistowskiej z jej odwieczną walką klas. Najzabawniejsze jednak było to, że nieomal nikt nie zauważył, iż wydarzenie wyjściowe dla powieści, czyli spalenie klasztoru w Mochach wraz z mnichami, historyczne przecież, miało miejsce w roku 1309 „na cztery dni przed świętym Marcinem” czyli ... 7 listopada, a więc w dzień będący sześć wieków później początkiem rewolucji bolszewickiej. A u Parnickiego przypadków nie ma i każdy detal w tym niewątpliwym arcydziele ma swoje, zwykle wielorakie, znaczenie...