Sto tysięcy królestw - tytuł zapowiada wielki, skomplikowany świat, a blurb polityczno-magiczno-obyczajową intrygę. Na zapowiedziach niestety się kończy. Książka nie jest co prawda tak zła, jak się obawiałam po lekturze niektórych czytelniczych recenzji, ale stanowi klasyczny przykład zmarnowanego potencjału. Tym bardziej zadziwiają zatem nominacje i nagrody dla najlepszego debiutu roku 2011. Musiał to być wyjątkowo marny rok.
Główną bohaterką jest niespełna dwudziestoletnia Yeine Darr, którą niedługo po tajemniczej śmierci matki wzywa z barbarzyńskiej północy na swój dwór dziadek, całkiem nieprzypadkowo będący z boskiego namaszczenia władcą całego znanego świata. Zbliża się pora sukcesji, a Yeine, dotąd ignorowana przez rodzinę ze strony matki jako owoc mezaliansu, zostaje nagle mianowana jedną z trojga kandydatów na następcę tronu. Jak łatwo się domyślić, pozostałym pretendentom, czyli dwójce jej kuzynów, taki obrót spraw nie przypada do gustu.
Yeine ma też jednak własne cele - chce wyjaśnić zagadkę śmierci matki i przyczyny jej wydziedziczenia. W tym celu rozpoczyna prywatne śledztwo, odkrywając przy okazji o wiele więcej, niż by sobie życzyła. Żadne z tych odkryć nie jest dobrą wróżbą na przyszłość...
Głównym fantastycznym konceptem powieści jest umieszczenie na dworze Sky (jak nazywa się stolica uniwersum) pokonanych bogów w charakterze niewolników, spętanych okowami ludzkich ciał i podległych rozkazom rodziny panującej, czyli klanu Aramerich. Są oni potomkami kapłanki tego z trójki pierwszych bogów, który zwyciężył w wojnie ze swoim rodzeństwem, czyli Itempasa. Teraz jest on jedynym oficjalnie czczonym, a wszelka herezja karana jest śmiercią (o ile heretyk ma szczęście, jeżeli bowiem ma pecha, może go spotkać o wiele gorszy los). Jednak pokonani bogowie nie są oswojonymi zabaweczkami - mimo ograniczeń narzuconych ludzką formą pozostają niebezpieczni i należy bardzo dokładnie ważyć słowa, gdy się im rozkazuje. Każdą lukę interpretacyjną są bowiem w stanie wypełnić destrukcją.
Koncept nie brzmi źle, tak jak i cała reszta powyższego opisu, prawda? Jak jednak wspomniałam wyżej, zostaje rozmieniony na drobne. Podobnie jak wszystkie pozostałe wątki. Większość akcji rozgrywa się w obrębie pałacu, występuje jednak tylko kilka postaci (mimo że pałac jest ogromny i pełen arystokracji), a jedyną posiadającą namiastkę osobowości jest Yeine. Kilka innych ma intrygujące kontury (np. jej kuzyn czy nadworny skryba, czyli w tym świecie mag), nie zostają one jednak wypełnione treścią. Postaci potraktowane są czysto zadaniowo. Zaś śledztwo bohaterki sprowadza się do myszkowania w pałacu i dwóch „wyjazdowych” rozmów, z których jedna niewiele wnosi do ogólnego obrazu sytuacji. Nie poznajemy zatem nic poza wycinkiem teoretycznie ogromnego i zróżnicowanego świata przedstawionego.
Obserwujemy za to, moim zdaniem całkiem niepotrzebny, skręt w stronę paranormalnego romansu, gdy pomiędzy Yeine i najbardziej niebezpiecznym ze zniewolonych bóstw, symbolizującym chaos Nahadothem, zaczyna kiełkować uczucie (uwaga kompletnie niemerytoryczna: zdrobniałe imię boga, czyli Naha, nieustannie kojarzyło mi się z nahajem - a nahajem, to wiadomo, po białych plecach itd., stąd nie potrafiłam zachować powagi nawet w momentach teoretycznej grozy, gdy bóg ujawniał swoją mroczną i nieokiełznaną stronę).
Niby wszystkie wątki się wyjaśniają, ale za prosto, za szybko i w za bardzo brazylijskim stylu, zwłaszcza finał kojarzył mi się z rozwiązaniem w stylu Zafona (i nie jest to komplement, żeby nie było niedomówień). Pod koniec, poza kumulacją różnych magicznych niedorzeczności, następuje też nieproporcjonalne przyspieszenie. Choć w ogóle wszystko rozgrywa się bardzo szybko, bo cała akcja ma miejsce na przestrzeni dwóch tygodni. Nie pomagają też książce tłumaczenie (język jest sztuczny, wręcz drewniany, choć nie wiem, na ile odzwierciedla to po prostu styl oryginału) i ewidentnie niechlujna redakcja oraz korekta. Stąd takie cudeńka jak:
Jego uśmiech zblakł podczas mojej przedłużającej się ciszy (s.149).
Poznanie prawdy nie wskrzesiłoby jej ze zmarłych (s.150).
Oraz ewidentne „oszczędzanie” na przecinkach. I można by tak długo. W sumie zatem pierwszy tom Trylogii Dziedzictwa ma więcej wad niż zalet, a raczej - nawet to, co potencjalnie mogłoby być jego zaletą, w ostatecznym rozrachunku okazuje się wadą. Dominującym uczuciem po lekturze jest rozczarowanie, zmęczenie i żal, że to jeszcze nie koniec.