Z Cieniem doskonałymsprawa ma się nieco inaczej niż z recenzowanym przeze mnie swego czasu Wielkim bazarem. Złotem Brayana Bretta. Nie jest to zbiór poredakcyjnych ścinków z autorskiej szuflady, wydany na fali kasowego sukcesu cyklu głównego, ale nowela, która ma pogłębiać sylwetkę jednego z głównych bohaterów trylogii zapoczątkowanej * Drogą cienia. A przynajmniej to obiecuje blurb. Wydawałoby się, że - po tylu negatywnych doświadczeniach z blurbami - powinnam być już mądrzejsza i albo w ogóle przestać je czytać, albo przestać pod wpływem ich lektury nastawiać się na cokolwiek. Co jednak mogę poradzić na to, iż uważam Durzo Blinta za najbardziej interesujacą postać cyklu i byłam autentycznie ciekawa, co Weeks dopowie do jego historii? *Był w niej bowiem potencjał, nie tylko ze względu na długowieczność bohatera i jego związek z
tajemniczym ka-kari.
I właściwie nadal jest, bo Cień doskonały kompletnie go nie wykorzystał, co stwierdzam z przykrością tym większą, że sprawność warsztatowa autora rośnie, o czym świadczy Czarny Pryzmat, pierwszy tom jego nowej trylogii Powiernik światła . W Cieniu doskonałym niestety tego progresu nie widać. Owszem, nowelka (bo gdyby nie edytorskie „dmuchanie”, czyli wielka czcionka i marginesy, a także spore odstępy między wierszami, to nie jestem pewna, czy miałaby 50 stron w miejsce obecnych 118-u) zawiera opis początku relacji Blinta z Mamą K., a także jego pierwszego i najważniejszego zlecenia jako płatnego zabójcy. Retrospekcje z poprzednich „żywotów” Thorne’a są jednak bardzo powierzchowne, migawkowe, podobnie jak przedstawienie genezy jego wewnętrznej przemiany. Zagadka ka-kari również zostaje zaledwie muśnięta.
„Solowe” wydanie Cienia doskonałego ma umożliwić zapoznanie się z zawartą w nim historią tym czytelnikom, którzy nabyli pierwsze wydanie trylogii. Wcześniej została ona dołączona do jednego z tomów wydania drugiego. Biorąc pod uwagę znaczną popularność debiutanckiego cyklu Weeksa, takie rozwiązanie bardzo dobrze świadczy o stosunku wydawnictwa MAG do czytelników. Nie zmienia to jednak w niczym faktów, a fakty są takie, że wydanie prawie dwudziestu złotych na historyjkę, która najprawdopodobniej rozczaruje wszystkich poza „najwierniejszymi z wiernych” fanów i wystarczy w najlepszym razie na niecałe dwie godziny lektury, jest posunięciem, mówiąc bardzo łagodnie, ekonomicznie wątpliwym. Oczywiście, fanom żądnym poznania życiorysu Blinta nie przyświeca motywacja ekonomiczna.Jednak niewątpliwie po zakończeniu lektury, w której dostaną zaledwie namiastkę tego, czego oczekiwali, mimowolnie zrobią bilans zysków i strat. Stąd tych mniej gorliwych i nie do końca przekonanych do zakupu z góry ostrzegam: gra nie
warta świeczki. Lepiej dołożyć jeszcze trochę i sprawić sobie * Czarny Pryzmat* - najlepszą pozycję w dorobku autora.