Marlene nie jest biografią w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie opowiada bowiem całego życia gwiazdy od narodzin aż po zgon, ani nawet od pierwszej roli po ostatnią - a jest co opowiadać, bo po artystce, z której udziałem nakręcono kilkadziesiąt filmów, która śpiewała jedną z najsławniejszych piosenek dwudziestego wieku i której nazwisko przez ładnych parę dziesięcioleci pojawiało się na łamach prasy na całej bodaj półkuli północnej, musiało zostać sporo wspomnień. Ale prawdziwe biografie napisali inni; autorce zaś przypadło w udziale stworzenie reportażu z okresu ostatnich 30 lat życia Marleny Dietrich w oparciu o zawartość starych kufrów i pudeł, przekazanych przez rodzinę zmarłej aktorki do berlińskich zbiorów muzealnych. Sprzęty, książki, listy tak często mówią o człowieku więcej, niż można się o nim dowiedzieć z oficjalnych źródeł, ba, nawet niż on sam o sobie chce czy potrafi opowiedzieć…
Śladem tekstów zapisanych na kartkach pożółkłych terminarzy i adresów z ostatniej stroniczki potarganego notesu można trafić do ludzi, którzy mieli okazję ujrzeć Dietrich z nieco szerszej perspektywy, niż mogli widzieć ją wielbiciele - za kulisami sceny, w hotelu, we własnym mieszkaniu. Można zapytać o przyzwyczajenia i kaprysy, o reakcje na niecodzienne sytuacje, o zdarzenia nieważne z punktu widzenia krytyków i fanów, a jednak rzucające światło na jakąś cząstkę osobowości gwiazdy. I tak powoli z tych mozolnych poszukiwań (autorka pracowała nad książką prawie dziewięć lat!) wyłania się obraz nie tylko wielkiej artystki, mającej swoje dziwactwa i - czasem może wygórowane, lecz częściej zupełnie naturalne - wymagania, ale przede wszystkim człowieka z krwi i kości. Perfekcjonistki przekonanej, że aby zapewnić swoim występom odpowiednią oprawę, nie wystarczy być doskonałą aktorką i piosenkarką, trzeba także czasem pobyć „księgową, dyrektorem do spraw logistyki”[87], prawą ręką własnego impresaria. Obywatelki
oskarżanej o zdradę, choć nigdy nie wyrzekła się swego kraju i swoich rodaków, a tylko tej ich części, która popierała nieludzki system. Matki zbyt późno zdającej sobie sprawę, że była matką daleką od ideału. Kobiety widzącej ślady, jakimi upływ czasu znaczy jej ciało, i pragnącej je za wszelką cenę zamaskować (jakże niewielka wydaje się odwaga i wytrzymałość niewiast poddających się dziś rozmaitym liftingom i botoksom, w porównaniu z Marleną, która przed każdym koncertem oplatała sterylne igły „kosmykami włosów. Naciągała i wbijała w skórę głowy. Dzięki temu twarz wydawała jej się gładsza. Potem rany smarowała antybiotykiem”! [57]). I wreszcie osoby zbuntowanej przeciw słabości i bezradności, jakie niesie ze sobą starość, lecz powoli poddającej się kolejnym ograniczeniom; 91 lat to piękny wiek, ale jeśli więcej niż jedna piąta z tego to lata spędzone w zamknięciu, w stopniowo narastającym zniedołężnieniu - kiedy już się nie potrafi dojść do toalety, umyć, podnieść kartki, która osunęła się z łóżka na
podłogę - ciężko się z tym pogodzić, zwłaszcza gdy większą część życia spędziło się w ruchu i było prawie samowystarczalnym…
Aż trudno uwierzyć, że w tak małej objętości da się tyle pomieścić. A gdyby komuś podczas lektury brakowało faktów z wcześniejszego życia Dietrich, znajdzie, co trzeba, w uzupełniającym całość, dość obszernym (ponad dwadzieścia stron drobnym drukiem) kalendarium. Warto przeczytać, nawet nie tylko dla samej sportretowanej w książce postaci, ale także, by nie przepuścić okazji zapoznania się z okazem doskonałego technicznie, wnikliwego i wyrazistego reportażu literackiego.