Bill Bryson po dwudziestu latach pobytu w Wielkiej Brytanii powrócił do Stanów Zjednoczonych.Przez dwadzieścia lat jego rodzinny kraj trochę się zmienił, zmienił się też i sam Bill, pewnie nie bez wpływu swojej angielskiej żony. Nie bez znaczenia było i to, że Bill spędził dwa dziesięciolecia w kraju, gdzie ceni się poczucie humoru, niekoniecznie wyrażające się w opowiadaniu starannie wybranych dowcipów w dokładnie przewidzianych momentach. Pobyt w Anglii utwierdził go w przekonaniu, że kilka procent Amerykanów obdarzonych jest naprawdę fantastycznym poczuciem humoru, cała reszta natomiast… znakomicie nadaje się na bohaterów cotygodniowych felietonów.
Bill jest uważnym obserwatorem rzeczywistości, a to, że jego felietony są zabawne, nie znaczy wcale, że nie traktują o sprawach serio. Na przykład wtedy, kiedy opisuje kosmicznie-industrialny pejzaż z kapsułą centrum handlowego i bezkresnym, naziemnym parkingiem, zastawionym po horyzont samochodami. Sąsiadkę, jeżdżącą kilkaset metrów samochodem do fitness center, dla której przechadzka piechotą jest bezwartościowa, bo nie będzie znała liczby przebytych metrów i spalonych kalorii. Upodobanie amerykańskiej nacji do wystandaryzowanych smaków – sery różnią się tylko nazwami, mają ten sam smak oleistej gumy i kolor pomarańczowej farbki, identyczne, potwornie słodkie czekolady mienią się setką etykiet, a gdy skorzystamy z kawiarni ogólnokrajowej sieci, mamy pewność, że lurowata kawa będzie przyjaźnie taka sama. Zwycięża tanie i przewidywalne. Odmóżdżająca telewizja, wyświetlająca po sto razy te same, stare filmy. Słynne łopatologiczne instrukcje i ich przeciwieństwo – kompletnie niezrozumiałe formularze
podatkowe („lepiej zadzwoń do twojego prawnika…”). Bill czuje się, jakby ugrzązł w cukrowej wacie, za to jego angielska żona jest zachwycona – tak łatwo, tak przyjemnie, tak przyjaźnie, tak miło…
Felietony napisano kilkanaście lat temu, Ameryka pędzi naprzód, a my ścigamy ją z zapałem godnym lepszej sprawy.