Trwa ładowanie...
recenzja
23-04-2012 10:53

Biała skóra w czarnym morzu

Biała skóra w czarnym morzuŹródło: Inne
d3qqgtc
d3qqgtc

Zbiór opowiadań Albińskiego połknęłam w jeden wieczór, zastanawiając się, dlaczego aż do tej pory nie natknęłam się na jego twórczość. To już kolejna książka tego autora, który zadebiutował w 2004 roku w wieku 68 lat i od razu został nominowany do Nagrody Nike. Ja natrafiłam na jego nazwisko dopiero teraz, ale mogę z przekonaniem powiedzieć: lepiej późno niż wcale! „Wcale” oznaczałoby zubożenie o kawałek wyśmienitej literatury.

Wojciech Albiński, z zawodu geodeta, wyjechał z Polski w 1963 roku. Najpierw mieszkał w Paryżu i Genewie, potem przez wiele lat w Botswanie i RPA. Opowiadania zawarte w tomie Soweto - my love są głosem Afryki przede wszystkim z czasów apartheidu. Widać po nich, że Afryka trwale weszła autorowi w krew, że stał się on jej częścią. Czyta się je, jakby napisał je ktoś, kto się tu urodził, a nie przybysz z zewnątrz, z białej Europy, skłonny do szybkiego ferowania wyroków o pokrzywdzonych czarnych i aroganckich, uprzywilejowanych białych. „Tubylec”, którym – jak się wydaje – stał się Albiński, znajduje się w samym środku afrykańskiej sytuacji, a z tego punktu trudno dokonywać jednoznacznych, klasyfikujących ocen. „Tubylec” to może być czarny, to może być biały Afrykaner. Każdy ma swoją rację.

Jedną z tych racji jest apartheid. Sam dźwięk tego słowa jest już nieprzyjemny. Apartheid kojarzy się z oczywistym złem, tak nas nauczono. Tymczasem pojęcie to znaczy tyle, to „osobność”. Gdy dyrektor szkoły upomina białych uczniów, którzy podglądali kąpiące się Murzynki, jego wywody na temat słuszności osobnego bytowania ludzkich ras brzmią przerażająco logicznie i przekonująco. „Apartheid? Nie chodzi o wyzysk albo ucisk. Każda rasa rozwija się z prędkością, na jaką ją stać. (…) Kiedy nasi przodkowie przyjechali do Capu w siedemnastym wieku, kraj był pusty, z wyjątkiem kilku buszmeńskich plemion. A teraz mamy ich miliony! (…) nie możemy się pośród tych milionów rozpłynąć. Gdzie są starożytni Rzymianie? A gdzie Normandowie? Ślad po nich zaginął! I dlatego tak ważny jest Immorality Act! Zakaz mieszania się raz, bo z tego nic dobrego dla nas nie wyniknie…”. Kto powie, że te argumenty są pozbawione podstaw? Że nie warto chronić własnej kultury, tak odmiennej od tej otaczającej, od zniknięcia? No właśnie.
Gdy Albiński w wybranych opowiadaniach patrzy na afrykańską rzeczywistość oczami Burów, białych osadników pochodzących od europejskich kalwinistów, nietrudno zrozumieć chęć obrony istnienia własnej grupy tak mocno naznaczonej określoną kulturą. Kulturą opartą na protestanckich wartościach i wytężonej pracy. Ta obrona to nie tylko wywody, to przede wszystkim bardzo konkretne działanie. Farmerzy, którzy ulegli pełnym kształtom Murzynek, są karani więzieniem i publicznym ośmieszeniem. Farmer Willem tego unika, ale musi odesłać „kolorowego” syna za granicę, gdy podejrzenia co do pochodzenia chłopca stają się zbyt natarczywe. Idealizm Martina, białego chłopaka optującego za oddaniem ziemi czarnym, nie wystarcza, by przedostać się do kochanki mieszkającej w murzyńskiej dzielnicy Soweto. Tak naprawdę trudno się przeciw tym ograniczeniom buntować – nie zostały narzucone przez nieznane instancje, ale przez „ojców”, nieodległych przodków, co sprawia, że stają się nieodzowną rodzinną tradycją. Nie jest to zimne prawo o
wymiarze państwowym, ale zasady przekazywane w dobrej wierze z ojca na syna. Dla Burów wiedza o przodkach i ich trudnej wędrówce przez Afrykę jest bardzo żywa; współcześni realnie czują na sobie wzrok poprzednich pokoleń, doskonale znają genealogię swoją i innych białych rodzin, z którymi są bardzo blisko. Przez to rodzi się potrzeba zachowania spójności, ochrony rodzinnego świata przed wpływami z zewnątrz, które mogłyby doprowadzić do zniknięcia białych klanów. Rodzi się silna tożsamość narodowa Burów, obecna także dziś, po zniesieniu praw apartheidu. Gdy Albiński każe białym postaciom rozprawiać o konieczności oddzielenia się od czarnej masy, czytającemu niezwykle trudno jest oddzielić przekonanie o racji tego postępowania od bardzo cieniutkiej, ledwie zauważalnej niteczki ironii, jaką w to przekonanie wplata autor.
Co bowiem oczywiste, Albiński nie jest w żadnym wypadku rzecznikiem apartheidu, a i jego opowiadania nie koncentrują się na tym jednym temacie. Są one wielowymiarowe i napisane świetnym językiem: czasem ma się wrażenie, że przełożyło się o jedną stronę za dużo, bo nagle następuje zbyt gwałtowna zmiana tematu zupełnie niezwiązana z poprzednią treścią. Ale to tylko technika tego pisarza, wrzucającego czytelnika bez ostrzeżenia w całkiem nową sprawę. Może to budzić zdezorientowanie, ale po jakimś czasie pojawiają się inne elementy narracyjnej układanki, wytwarzając pełen obraz. Czytanie opowiadań Albińskiego jest pełne niespodzianek, jego styl jest – ujęłabym to tak – odświeżający.

Te opowiadania poruszają nie tylko temat apartheidu, ale też współistnienia różnych kultur, ukazują najróżniejszych przedstawicieli południowoafrykańskiej społeczności: siatkę czarnoskórych złodziei, siostry zakonne przybyłe z Europy, młodych komunistów, lekarzy, w końcu – alter ego samego pisarza. Czasami opowiadania są tylko krótkimi szkicami, ale każde robi wrażenie, każde jest bardzo sugestywnym światem. Czytając, zdecydowanie nabiera się ochoty na więcej.

d3qqgtc
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3qqgtc