Garth Ennis przyzwyczaił swoich czytelników do faktu, że jak nikt inny potrafi opowiadać nawet niespecjalnie zaskakujące historie. Jego komiksy często rażą prostotą, a nawet prostactwem. Nagminnie zdarza mu się nadużywać niskich chwytów - ostrej, przerysowanej przemocy, nieuzasadnionej pornografii, wulgarnego słownictwa. Ale nawet opowiadając złą, uproszczoną i niepotrzebnie kontrowersyjną historię Ennis nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Dlatego jego scenariusze zawsze świetnie się czyta - i nie ma tu znaczenia fakt, że większość z nich umyka z pamięci tuż po zakończeniu lektury. Trochę podobnie jest z wydanym przez Egmont zbiorem przygód Johna Constantine’a - niczym nie zaskakują, ale dają sporo frajdy.
Trzeba przyznać, że dużo w tym zasługi samego Johna Constantine’a - jednego z ciekawszych bohaterów komiksów z uniwersum DC Comics. John nie posiada żadnej supermocy, nie zabija ludzi myślą, nie strzela laserami z oczu, nie stać go na milczącego lokaja i wielką jaskinię wypełnioną gadżetami, nie włada też Śnieniem, ani nie przemienia się w przerośniętego mutanta zdolnego zdemolować pół miasta. Jedyna specjalna umiejętność Constantine’a to znajomość kilku niezbyt potężnych czarów i nieprzeciętna inteligencja, która zazwyczaj pozwala mu przechytrzyć przeciwnika. Warto też pamiętać, iż mimo że John to całkiem sympatyczny koleś, zdarza mu się też być strasznym cynikiem, który by osiągnąć sukces gotów jest wciągnąć przyjaciela w wielkie bagno lub po prostu zrobić komuś straszne świństwo. Zresztą sam Constantine najlepiej zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest najlepszym człowiekiem. Ta świadomość sprawia, że nie przepada za swoją osobą, a większość złych wspomnień najlepiej utopiłby w morzu whisky. Dlatego
Chora miłość zaczyna się w momencie gdy z Johnem jest naprawdę źle. Jest bezdomnym alkoholikiem zdolnym zrobić wszystko dla kolejnej flaszki. A w interpretacji bezwzględnego Gartha Ennisa bezdomność i alkoholizm nie mają w sobie nic romantycznego. Constantine to zwykły żul i pijak. Nieogolony, wciąż pijany, mamroczący, wymiotujący wyrzutek, który budzi raczej odrazę niż współczucie.
Na tom zbiera się pięć historii - w pierwszej (dwuczęściowej) Constantine spotyka potężnego wampira, którego pokonuje tylko dzięki przypadkowi. W drugiej opowiada za flaszkę pewną makabryczną historię miłosną. Trzecia opowiada o Kit - wielkiej miłości Constantine’a, która po rozstaniu z Johnem powraca do rodzinnej Irlandii. W czwartej bezdomnego i pijanego maga nawiedza sen, który pozwoli mu w końcu stanąć na nogi. Piąta zaś historia to opowieść o księdzu, który wysłuchał spowiedzi Szatana. Żaden z tych scenariuszy nie zaskakuje, jednak we wszystkich Ennis tak sprawnie posługuje się fabularnymi schematami, że nie sposób nudzić się podczas lektury. Bo Constantine to po prostu świetnie opowiedziany, przyzwoicie narysowany (rysownikiem Ennisa jest tu, znany także z Kaznodzieji Steve Dillon)
komiks, który nie próbuje udawać wybitnego dzieła. To doskonały przykład komiksu środka - dobrej, profesjonalnie skrojonej historii, która czytelnikowi ma dostarczyć rozrywki nie angażując go intelektualnie ani
emocjonalnie. I jako taki Hallblazer: Chora miłość naprawdę świetnie się sprawdza - ot choćby do przeczytania w pociągu.