Trwa ładowanie...
recenzja
28-04-2013 01:14

Bez perspektyw, bo biedni; biedni, bo bez perspektyw…

Bez perspektyw, bo biedni; biedni, bo bez perspektyw…Źródło: Inne
d1b0byk
d1b0byk

Północne Niemcy, rok 1930. Parę głównych bohaterów, Johannesa Pinneberga i jego jeszcze-nie-narzeczoną Emmę zwaną Jaginką (skąd to dziwne zdrobnienie, wyjaśnię później) poznajemy w poczekalni gabinetu ginekologa, gdzie przybyli w nadziei otrzymania stosownego środka antykoncepcyjnego. Ta nowoczesna jak na owe czasy decyzja nie wynika z wygodnictwa, lecz z obaw o przyszłość: w kraju, tak jak i w całej Europie, trwa kryzys, o posadę trudno, a tym, którzy ją mają, pracodawcy płacą grosze. Za sto osiemdziesiąt marek, które zarabia Pinneberg, ciężko utrzymać rodzinę. Nie mówiąc o tym, że ani Hans, ani Emma nie grzeszą szczególną dojrzałością i nie za bardzo znają się na prowadzeniu domu. Niestety, wizyta u specjalisty nie da im poczucia bezpieczeństwa, bo… na antykoncepcję już za późno! A zatem stało się, i oto pierwszą noc po zaręczynach młodzi spędzają na obmyślaniu przyszłego budżetu domowego, a parę tygodni później, już jako państwo Pinnebergowie, przeprowadzają się do malutkiego miasteczka Ducherow,
gdzie Hans pracuje jako księgowy u handlarza zbożem i paszami. I rozpoczyna się prozaiczna codzienność szarego człowieka. Pinneberg co rano maszeruje do firmy pana Kleinholza, Jaginka usiłuje odgrywać przykładną gospodynię. Gdyby problemem była tylko szpetota wynajmowanego pokoiku i brak umiejętności kulinarnych młodej małżonki, byłoby w porządku. Ale nad Hansem już zbierają się ciemne chmury, bo pracodawca oczekuje od niego czegoś, co jest niemożliwe, a po kolegach z pracy można się spodziewać wszystkiego... z wyjątkiem solidarności. A zatem, co dalej? Czy miłość i cokolwiek beztroski optymizm Emmy zastąpią brakujące fundusze? Jak zmieni się życie młodej pary, gdy zamieszka w stolicy z (eufemistycznie mówiąc) ekscentryczną matką Hansa i jej partnerem? Czy Pinnebergowie już do końca życia skazani będą na szarość i bylejakość, na wykłócanie się o każdy należny grosz z pracodawcami i ubezpieczycielami, na ciągłą obawę „i-co-dalej”?

Od razu uprzedzę, że na to ostatnie pytanie nie dostaniemy odpowiedzi, jako że Fallada pisał tę powieść, można by rzec, w czasie rzeczywistym i sam nie wiedział jeszcze, jak potoczą się losy setek tysięcy jego bezrobotnych rodaków; doprowadził więc akcję tylko do określonego, stosunkowo bliskiego punktowi wyjścia, momentu, w którym nie zaserwował swoim bohaterom fajerwerkowego happy endu w postaci wielkiej wygranej na loterii czy też spadku po nieznanym wuju-milionerze. Znając ówczesne realia i dalszy bieg historii, możemy sobie dośpiewać najbardziej prawdopodobną wersję wydarzeń. Ale przecież nie mamy do czynienia z sagą rodzinną, tylko z realistyczną powieścią psychologiczno-obyczajową, przedstawiającą postawę i odczucia człowieka dotkniętego skutkami kryzysu ekonomicznego, odłóżmy zatem na bok dywagacje o ewentualnej przyszłości Pinnebergów i skupmy się na stronie technicznej dzieła oraz na wzbudzanych przez nie emocjach.

Narracja w czasie teraźniejszym (za którą osobiście nie przepadam, chyba, że – jak właśnie tutaj – pełni specyficzną funkcję) i bogata warstwa dialogowa stwarzają iluzję „ukrytej kamery”, towarzyszącej bohaterom i rejestrującej wszystkie ich słowa, gesty, ruchy od chwili, gdy spotykają się przed kamienicą, gdzie mieści się gabinet ginekologa, poprzez kolejne mniej czy więcej znaczące wydarzenia, aż do finałowego momentu, w którym Hans wraca upokorzony do domu, by znaleźć choć chwilowe ukojenie w pocieszających słowach żony. Fallada okazał się doskonałym obserwatorem (a znając nawet tylko pobieżnie koleje jego losu, można sądzić, że miał sporo sposobności do podpatrywania sytuacji przeniesionych później na papier); jakże autentycznie wyglądają te rozmowy młodych małżonków, z których ani jedno nie ma pojęcia o ekonomii, te sceny w kantorkach pracodawców, w urzędzie pracy, w ubezpieczalni… Największe chyba wrażenie robi epizod berliński, a dokładnie – ta jego część, w której w domu towarowym Mandla zostaje
zatrudniony nowy „specjalista”, mający „przeorganizować całą firmę, wprowadzić oszczędności” za wynagrodzenie, bagatelka, kilkunastokrotnie wyższe niż każdego ze sprzedawców. Te żywe obrazy sprzed osiemdziesięciu lat wydają się dziwnie znajome: „pokaż mi swój bloczek kasowy, a powiem ci, kim jesteś!”, „jakiekolwiek obniżenie limitu oznaczałoby obniżenie waszej sprawności (…) i wiem, że każdy z was zdoła ów limit osiągnąć, a nawet go przekroczyć”, „nie ma tu miejsca na zmęczenie, zmęczenie to kiepska rekomendacja dla firmy; nie rzucasz się jak sęp na klienta, pozwalając go sobie sprzątnąć sprzed nosa - usłyszysz „znów stoi pan bezczynnie. Wszyscy sprzedają, wszyscy prócz pana”; próbujesz przekonać bogatego bęcwała, zwracającego się do ciebie z poufałością starego znajomego (do czasu, do czasu!), żeby w końcu nabył choć jedno z wybieranych przez godzinę najdroższych ubrań – narazisz się na oskarżenie o nachalne traktowanie i na natychmiastową utratę pracy… I darmo protestują naiwni szaraczkowie: „co, jeśli
się klienci nie zjawią, albo nie mają pieniędzy, albo towar im się nie spodoba? (…) Będziemy oceniać człowieka po tym, ile par spodni potrafi sprzedać?” . Oczywiście, to żadne odkrycie, że niezdrowa rywalizacja nie dopinguje, tylko demoralizuje, że ludzie o wiele szybciej uczą się wykorzystywania innych, kombinatorstwa, bezczelności, niż uczciwości i solidarności – ale jak wyraziście pokazał Fallada ponadczasowość tej prawdy!

A teraz kropla dziegciu w beczce miodu, czyli owa nieszczęsna „Jaginka”, budząca dość oczywiste dla polskiego czytelnika skojarzenia („Jagienka” zniekształcona niemiecką wymową?). Na pewno nie jest to zdrobnienie od Emmy, nie ma też w tekście żadnych wzmianek o polskim pochodzeniu bohaterki; zachciało mi się więc zobaczyć, jak jest w oryginale – i niespodzianka! Otóż Hans nazywa swoją ukochaną „Lämmchen”, czyli „jagniątko”; w polszczyźnie wyglądałoby to nienaturalnie, tłumacz postanowił więc wybrnąć z sytuacji, tworząc neologizm zachowujący nieco z prawdziwego znaczenia i zarazem brzmiący jak zdrobniałe żeńskie imię (polskie). Tylko że przy normalnych niemieckich imionach i zdrobnieniach zgrzyta to niemiłosiernie…

Ale jeśli potrafimy przejść nad tym jednym mankamentem do porządku dziennego, co w gruncie rzeczy nie jest trudne, pozostaną tylko rzeczy warte docenienia (prócz wymienionych wcześniej, także i bardzo staranne dopracowanie edytorskie, z doskonale skomponowaną i wyrazistą grafiką okładkową).

d1b0byk
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1b0byk