Czy zastanawialiśmy się kiedyś, skąd się bierze tylu sfrustrowanych i znerwicowanych uczniów, zmęczonych i zniechęconych nauczycieli, rodziców umierających ze strachu, że ich pociecha uzyska za mało punktów na kolejnym teście? I tylu młodych ludzi, którzy przeszedłszy pomyślnie wszystkie szczeble edukacji, oduczeni czytania (bo przecież nie to się liczy, jakich wrażeń doznają i jakie refleksje snują w trakcie lektury, lecz to, czy potrafią odpowiedzieć na pytania ułożone przez ekspertów, a do tego wystarczą bryki) i swobodnego wypowiadania się na dowolny temat (bo należy myśleć „pod sznurek”, a każda odpowiedź nie według klucza jest błędna), nie potrafią nabytej wiedzy wykorzystać w pracy ani w życiu, a lata szkolne wspominają jako największe przeżyte męczarnie? A może coś jest nie tak z systemem edukacji? I to nie tylko u nas, doświadczających co parę lat skutków kolejnych reform oświatowych, ale i w krajach, które od dawna nic w szkolnictwie nie zmieniały…?
Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, spójrzmy na kilka obrazków, które chcą nam pokazać autorzy Budzącej się szkoły.
Oto lekcja (lekcja? to chyba niewłaściwa nazwa, zważywszy na to, co zwykle pod pojęciem lekcji rozumiemy…) języka ojczystego, w tym przypadku niemieckiego. „Anja, Bea i Sabine idą na górę do biblioteki po fachową literaturę. (…) Ben, pracujący nad modułem ‘literatura’, projektuje właśnie nową okładkę do książki, którą wybrał jako przykład dzieła literackiego. Peter ogląda film na tablecie. Grupa trzech uczniów skupiła się w rogu sali i planuje kampanię reklamową będącą częścią modułu ‘reklama’”. Każdy robi co innego, i to najwyraźniej nie w ścisłych ramach od dzwonka do dzwonka? A co z konspektem lekcji, i z czego potem będzie kartkówka?
W kolejnej szkole dwaj chłopcy „piszą maila do armatora promowego. Chcą popłynąć do Szwecji, żeby urządzić tam sobie trzytygodniowy survival na łonie natury. Proszą o darmowy rejs z Rostocku do Trelleborga. Ich opiekun (…) nie wtrąca się: ‘Poradzą sobie’(…)”.
A w trzeciej „grupa uczniów spędza na farmie dwa tygodnie. O szóstej rano, w samym środku roku szkolnego (…) Marie i Tim, którzy pełnią dyżur w kurniku i oborze, już od dawna są na nogach (…)”. Inni wzięli się do „instalacji nowego urządzenia do nawadniania ogrodu warzywnego”, jeszcze inni pracują w kuchni, stajni, ogrodzie, a wieczorem „dzięki rozwiązywaniu zadań cały czas mają kontakt ze szkołą i regularnie ćwiczą najważniejsze przedmioty, np. języki obce. Rozmawiają przez Skype’a z kolegami z miasta i przekazują sobie najważniejsze wiadomości”. Ani słowa o dzienniku, o planie lekcji…
Może to fragmenty z jakiejś młodzieżowej powieści science-fiction? Otóż nie: te szkoły nie są z innej planety, powstały naprawdę, i to całkiem niedaleko, za naszą zachodnią granicą. Jest ich coraz więcej, choć zważywszy na złożoność niemieckiego systemu edukacji, w którym każdy land ma własną ustawę oświatową, a przepisy bywają „podporządkowane interesom władzy i określonych partii politycznych”, mogłoby się zdawać, że realizacja tak niesłychanego przedsięwzięcia będzie niemożliwa. A jednak to właśnie pragmatyczni i praworządni Niemcy pierwsi wyszli naprzeciw potrzebie zmian...
Skąd ta potrzeba? Autorzy uzasadniają ją koniecznością dostosowania sposobu nabywania i przekazywania wiedzy do zmieniających się realiów społecznych, w których będą żyć nasze dzieci, wnuki i kolejni potomkowie. Jeśli ani rynek pracy, ani granice państw i ich struktura demograficzna nie są już tym, czym były 50 czy 100 lat temu, czemużby szkoła miała pozostawać w swoim starym kształcie, przygotowując uczniów do życia w świecie, który odszedł w przeszłość?
Ale jak ma wyglądać to przebudzenie starej jak cywilizacja instytucji? Od czego zacząć? Jakie ma być miejsce w tym systemie tabliczki mnożenia, lektur obowiązkowych i tabelek z zestawieniami dat wydarzeń historycznych? Jak ma być sprawdzana wiedza uczniów, jak wyliczane nauczycielskie pensum? Tutaj odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy; Rasfeld i Breidenbach przedstawiają jedynie ideę, wspartą kilkoma wymownymi przykładami (a kilka kolejnych pochodzi – tak! – z naszego własnego podwórka, bo, jak się okazuje, nawet w ramach naszego sztywnego systemu edukacji da się wprowadzić pewne elementy swobody i otwartości). Ma ona zainspirować nauczycieli, rodziców i uczniów do walki o nową szkołę, w której ci pierwsi z funkcjonariuszy egzekwujących wiedzę będą się mogli zmienić w przewodników i przyjaciół zarazem, ci drudzy przestaną widzieć źródło wszelkiego złego, jakie spotyka ich dzieci w późniejszym życiu („do niczego go ta szkoła nie przygotowała” – ileż to razy słyszeliśmy!), a ci ostatni, choć może nie będą
znać na pamięć wzoru na obliczanie przyspieszenia ani liczby ludności Konga, będą pewni siebie, ciekawi świata i nauczeni, gdzie i jak szukać wiedzy potrzebnej im w codziennym życiu. Jednak Budząca się szkoła może być lekturą zbyt trudną i monotonną dla nastolatków, zwłaszcza mniej czytających, dobrze byłoby więc, aby ktoś zechciał przetłumaczyć i wydać u nas również książkę Wie wir schule machen, w której trzy uczennice Margret Rasfeld opowiadają o nauce w nowoczesnej szkole z własnego punktu widzenia. Jeśli zaś chodzi o dorosłych, powinni ją przeczytać wszyscy, którzy pragną, by szkoła przybrała nową postać, a także i ci, którzy nie mają zdania w tej kwestii – po lekturze trudno bowiem pozostać obojętnym.