Kryzys amerykańskiej (a prawdę mówiąc, nie tylko amerykańskiej, bo w zasadzie dotyczy to każdego kraju, gdzie przyjęto zachodni sposób życia) rodziny to zjawisko nie całkiem już nowe i dobrze udokumentowane w tekstach kultury.Ale dobrej literatury na aktualny temat nigdy nie za wiele. Skąd jednak mamy wiedzieć, że jest dobra? Notom wydawniczym nie ma co wierzyć – identyczne superlatywy widnieją na okładkach pereł i gniotów, ba, ileż to razy się trafia, że gniot sprzeda się lepiej niż perła, bo autor zachwalającego go tekstu miał mniej oporów przed piętrzeniem peanów! Bezimienni recenzenci, tworzący kilkuzdaniowe notki zamieszczane w kącikach literackich na łamach znanych periodyków, byliby może bardziej wiarygodni, gdyby ich opinie choć od czasu do czasu były mniej entuzjastyczne, lecz to doprawdy rzadkość. Ale skoro znany i osobiście przeze mnie ceniony pisarz dotrzymuje im kroku i powiada, że „Korekty zajmują miejsce w literaturze na równi z * Buddenbrookami*Manna” [ M.Cunningham , IV strona okładki] – czyż można się oprzeć pokusie sprawdzenia, jaki to klejnot ukrywa okładka, ozdobiona wizerunkiem młodego mężczyzny, którego głowę przytłacza pokaźne tomiszcze?
Jest więc tak: w małym miasteczku w stanie Pensylwania, gdzie na przestrzeni ponad pół wieku zmieniły się jedynie pewne detale będące efektem postępu technicznego, ale nie mentalność i sposób życia mieszkańców, żyje samotnie małżeństwo Lambertów: Alfred, emerytowany inżynier kolejnictwa i wynalazca-amator, oraz Enid, pełnoetatowa pani domu. Alfred od pewnego czasu cierpi na chorobę Parkinsona, a ostatnio prócz typowych jej objawów miewa także niepokojące incydenty zaburzeń myślenia i zachowania. Nikt nie wypowiada strasznego słowa „Alzheimer”, ale im dalej w czas, tym więcej podejrzeń… Enid nie chce sprawiać kłopotów trójce dorosłych dzieci, z których każde ma swoje (niekoniecznie bardziej udane) życie, lecz pragnie doprowadzić do tego, by choć raz – może ostatni? - cała rodzina spotkała się razem przy świątecznym stole. W międzyczasie wybierają się z Alfredem na uroczą wycieczkę dla emerytów, odwiedzając po drodze średniego syna.
Od momentu, gdy Enid i Al zjawiają się w Nowym Jorku, autor prowadzi czytelnika dwiema przeplatającymi się ścieżkami czasu: jedną, ukazującą dalszy przebieg wydarzeń z perspektywy na przemian któregoś z dzieci lub rodziców, i drugą, przywołującą przeszłość utrwaloną w pamięci każdego z nich. Powoli zaczynamy odkrywać, jak bardzo wątłe są podstawy rzekomej stabilizacji życiowej Gary’ego, Chipa - na litość boską, jak można dać dziecku na imię Chipper?! (ang. to chip – strugać na wiórki, ciąć na kawałki, obijać, obtłukiwać; chipper – siekierka, przecinak) - i Denise, i co wpłynęło na to, że ich losy i ich relacje z rodzicami i rodzeństwem ułożyły się tak, a nie inaczej. Wyłaniający się z tych fragmentarycznych scen – momentami przerysowanych na sposób wyraźnie irvingowski – obraz jest… cóż, na pewno nie krzepiący. Z jednej strony stara prawda, że dzieci wychowywane w domu z wiecznie nieobecnym lub wiecznie zajętym, a w chwilach dostępności surowym i karzącym ojcem oraz z sfrustrowaną, niespełnioną matką, mogą
mieć trudności ze stworzeniem dobrze funkcjonujących związków – z drugiej dowód, że żaden inny układ, niezależnie od stopnia jego nowoczesności, także tego nie gwarantuje. Weźmy Gary’ego i Caroline – oboje wykształceni, ambitni, dbający (nie tak, jak Enid i Al!) o wygląd i formę fizyczną – a czyż ich małżeństwo jest w czymkolwiek lepsze? A Chip albo Denise, którym nader swobodne podejście do relacji męsko-damskich przyniosło więcej kłopotów, niż pożytków? Zresztą w ich pokoleniu większość związków rozpada się w ekspresowym tempie, tradycyjne wielopokoleniowe rodziny – takie jak Meisnerowie, przyjaciele Lambertów – ostały się co prawda jeszcze na prowincji, ale kto powiedział, że i one nie mają czegoś za skórą?
A zatem nie ma już widoków na to, co przez wieki stanowiło synonim szczęścia – na dobrą, zwartą, kochającą i wspierającą się wzajemnie rodzinę, mającą swoją własną historię przekazywaną z pokolenia na pokolenie i własne tradycje?
Franzen wydaje się nie pozostawiać złudzeń: tak, przeżyły się wszystkie stereotypy; tak, nie ma powrotu do czasów, gdy schorowany starzec dożywał swoich dni we własnym łóżku, otoczony opieką kochających dzieci i wnuków, i nie ma co liczyć na to, że przetrwamy całe życie u boku jednego mężczyzny lub jednej kobiety, nie z przymusu ekonomicznego, nie z wygodnictwa, nie z obawy przed opinią krewnych i znajomych, ale dlatego, że chcemy z nim/nią być! I w tym rzeczywiście Korekty mają coś wspólnego z Buddenbrookami : ten dekadentyzm, wieszczący nieuchronną zagładę jakichś elementów danej czasoprzestrzeni – tam wielkich domów kupieckich, tu modelowych rodzin z przedmieścia – na skutek zmian w sposobie myślenia i postępowania.
Ale na tym podobieństwo się kończy. Raz, że u Manna trudno znaleźć fragment, który by można uznać za zbyteczny; nie ma wrażenia przegadania, napakowania zbędnymi szczegółami, a w „Korektach” sporo jest momentów nużących i wywołujących zniecierpliwienie (na przykład kilkunastostronicowe streszczenie biografii Robin Passafaro, w większości niemającej wpływu na rolę, jaką ona i jej mąż odegrają w życiu Denise, czy równie długi opis sytuacji na Litwie, w wyniku której Chip spóźni się na świąteczne spotkanie z rodziną) – zwłaszcza w partiach narracyjnych. Fragmenty z przewagą dialogów skonstruowane są o wiele lepiej, niektóre wręcz mistrzowsko (jak opis pewnego popołudnia w domu Gary’ego i Caroline), choć w sposób przywodzący na myśl prędzej Irvinga, Murdoch czy Atwood, niż Manna.
Dwa, że pod względem stosowanych środków wyrazu obu porównywanych autorów dzieli potężna przepaść. Konia z rzędem temu, kto znajdzie u Manna takie przykłady ryzykownej metaforyki, na jakie u Franzena natykamy się dość regularnie: „dwie wypełnione pustką godziny przypominały mu zatoki, w których dojrzewa infekcja”; „światło miało barwę choroby komunikacyjnej”, „jego kurtka cuchnęła jak mokra krowa w wodorostach”, „było to świadectwo izolacyjnej efektywności granic politycznych, których moc nie tylko tworzyła łuk elektryczny ponad przepaścią dzielącą dwa różne ekonomiczne woltaże”. A tym bardziej skojarzenia podobnej metaforyki ze zgoła dziwacznymi konstrukcjami słownymi: „niebo było tak samo jasnoszare jak chodnik, na którym emerytowani tubylcy, przestrzegając nafaszerowanych barbituranami ograniczeń prędkości, czołgali się w swoich samochodach ku miejscom przeznaczenia (…)”;„młodzi słuchacze zostali cyfrowo przemieleni na jednorodne tło z tuńczykowoczerwonej masy mózgowej”. Podejrzewam też, że choćby za
jego czasów było to już w modzie, Mann nie uległby podszeptom złego gustu i nie pstrzyłby tekstu garściami „ozdobników” nasuwających podejrzenie, że autor cierpi na jakąś obsesję związaną ze sferą analno-genitalną („ma c...ę jak zużyta rękawica baseballowa”;
„zasprężynowała nawet nieco w pełnym szpagacie, jak gdyby chciała pocałować przeżutą łechtaczkę darni odzianym w bawełnę sromem”; „brukiew śmierdziała próchnicą i była zimna – miała temperaturę i strukturę mokrego psiego gówna o chłodnym poranku – i jelita Chippera skręciły się w zginającej kręgosłup konwulsji.”; „opiętego, rozpołowionego na wierzchu mózgu, który zanurzał się głęboko poza szyjkę macicy i wynurzał, a potem, w szybkim podwójnym skurczu, którego nie można było właściwie potraktować jako ostrzeżenia, wypluł gęste, zasadowe pajęczyny spermy wprost do jej prywatnego pokoju.”; „Było to socjopatyczne gówno, luźny stolec, sraczka słowna. Przedstawiło się Alfredowi zeszłej nocy (…) przycupnęło na brzegu czystego nordyckiego łóżka i rozlało się na prześcieradłach niczym ser brie albo śmierdzący obornikiem cabrales.
- Nic z tego, kolego – powiedziało i dosłownie się rozpłynęło w wichurze komicznych odgłosów pierdzenia”).
Nie lubię oceniać utworów, w których widzę taką dysproporcję między treścią a formą. Gdybym miała uwzględnić tylko sam portret dysfunkcyjnej rodziny i jej poszczególnych członków – jego wyrazistość, wiarygodność, umiejscowienie w detalach czasoprzestrzeni – ocena dla „Korekt” oscylowałaby gdzieś w okolicach 9/10. Natomiast nagromadzenie wulgaryzmów i detali anatomiczno-fizjologicznych - o jakich (na szczęście!) za czasów Manna i jeszcze paru równie wielkich pisarzy nie mawiało się publicznie, a jeśli już, to w niebudzącym niesmaku kamuflażu – jak również zbyt duże zagęszczenie potknięć stylistycznych, wywołuje u mnie bezwzględny odruch zjazdu w dół po skali ocen. Wypadkowa z 9 i 3 daje 6.
„Buddenbrookowie” mają u mnie, i nie tylko u mnie, ale też u wielu znacznie bardziej opiniotwórczych osób, pewną i niezachwianą dziesiątkę …
Niestety, nie mogę się założyć z Michaelem Cunninghamem o to, że tylko jedno z tych dzieł za sto lat będzie budzić zachwyt czytelników - bo nie zakładam się o coś, czego sprawdzić nie będę mogła ani ja, ani mój oponent - ale spróbuję zaryzykować stwierdzenie, że będzie nim to, które pierwsze sto lat już przetrwało.