"(...) Od lat nikt w Niemczech nie pisał takiej prozy. O autorze, Wolfgangu Buescherze, wiemy jedynie, że urodził się w 1951 roku niedaleko Kassel i że od długiego już czasu pisał do magazynów wydawanych przez "Süddeutsche Zeitung", "Die Zeit", "Neue Zürche Zeitung" (...) W 1988 roku Büscher opublikował książkę "Trzy godziny zero. Niemieckie przygody", której nie znam, w 2002 roku otrzymał nagrodę za swe reportaże” - pisał we wrześniowym numerze miesięcznika "Literaturen" wielki niemiecki reżyser Werner Herzog, który sam kiedyś wyruszył na piechotę z Monachium do Francji. Herzog poświęca temu do tej pory prawie nieznanemu autorowi wspaniałą recenzję, szczególnie chwaląc cnotę przemierzania świata na własnych nogach.
To wspaniałe uczucie, kiedy w dojrzałym wieku można poprowadzić linię prostą. Chociażby na mapie. Od A do B. Najkrótszą z możliwych. To piękne, uwalniające uczucie, kiedy można po linii prostej poruszać się naprzód. (W życiu prawie nieosiągalne.) Nieważne, jak długo jest się w drodze. Wystarczy samo uczucie, że jest to droga najkrótsza. I trzeba ją koniecznie przejść pieszo. Tak właśnie zrobił Wolfgang Büscher, berliński dziennikarz, kiedy niedługo po swych pięćdziesiątych urodzinach zatrzasnął za sobą drzwi mieszkania i ruszył w drogę.
W swoje pięćdziesiąte urodziny Wolfgang Büscher "zafundował sobie marsz do Moskwy. Włożył wojskowe spodnie, wygodne buty i w 82 dni przeszedł 2,5 tys. km śladami dziadka, który w czasie wojny zginął gdzieś na tym szlaku" pisał w "Polityce" (13.09.2003) Adam Krzemiński. Trzy miesiące marszu, prawie trzy tysiące kilometrów, trzy miesiące pisania, trzy miesiące samotności. Wolfgang Büscher przygotowywał się do tej wędrówki bardzo solidnie, rozmawiał z wieloma przyjaciółmi, z artystami, z historykami. Chciał dotrzeć na Wschód. Wyruszyć z Berlina i pogrążyć się we Wschodzie. Im dłużej trwała jego wędrówka, tym bardziej ów Wschód się od niego oddalał. "Wschód jest zawsze gdzie indziej..." – pisał.
Berlin zostawił za sobą pośrodku lata, na kilka dni przed Moskwą spadł pierwszy śnieg. Wchodził jak gdyby w labirynt, Moskwa przyciągała go jak magnes. "Europa – powiada Büscher w rozmowie na temat swojej książki – jest jak olbrzymie kino objazdowe. Ekran stoi po drugiej stronie Atlantyku". Ten, kto spogląda za siebie, jest dziwakiem. Książka Büschera jest właśnie owym spojrzeniem za siebie.
Towarzyszą mu promienie słońca grające na drewnianych podłogach kolejnych hoteli po drodze. Towarzyszą mu też szczególne przeżycia mistyczne w kolejnych epicentrach energii, a to w południowym radioaktywnym rejonie Białorusi, a to w Mińsku, w którym udaje się Büscherowi spotkać "syberyjskiego jogina", a to w rosyjskiej pustelni.
Książka Büschera to też konfrontacja z niekończącymi się równinami, to konfrontacja z własną samotnością, z samotnością napotykanych ludzi. Autor – wrażliwy podróżnik – obserwuje, słucha, patrzy, czuje. Jego książka pełna jest obrazów, pełna światła i barw, zapachów, cudzych opowieści. Wschód staje się dla niego kopalnią opowieści i cudzych losów. Zbiera je więc skrzętnie, rekonstruuje, spisuje. Miłość polskiej hrabiny. Miłość niemieckiego oficera. Miłość rosyjskiego partyzanta. Paradoksy i nieszczęścia wyciągane z gardła zapomnienia.
Książka "Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę" ukazała się w wydawnictwie Rowohlt wiosną 2003 roku. Od tamtej pory sprzedano ponad 70 000 egzemplarzy. Może przyczyny jej popularności należy szukać w tym, że bardziej niż intelektualnym oglądem Wschodu jest ona jego utrzymanym w rytmie marszu emocjonalnym opisem? "Tak, ma to związek z samym marszem – twierdzi Büscher – myśl staje się tu melodią, śpiewem, tekstem. Marsz jest rytmem, jest bębnieniem, jest jakąś monotonią. Z czasem to właśnie on przejmuje dowodzenie. Niektóre fragmenty tekstu posiadają rytm wiersza...". A może przyczyn jej popularności należy upatrywać raczej w nigdy niegasnącej w Niemczech fascynacji Rosją?
Książka Büschera, pisze w swej recenzji Herzog, "zwraca uwagę na jeden z bardziej wyświechtanych banałów: turystyka jest grzechem, a prawdziwą cnotą - podróżowanie na piechotę" – i za tę cnotę, a także za niezwykle gęstą i literacko znakomitą narrację zbiera Büscher kolejne nagrody – Nagrodę im. Kurta Tucholsky´ego (przyznawaną co dwa lata za "wyróżniające się językowo dzieła publicystyki literackiej"), Nagrodę Saksonii-Anhalt, nominację do Nagrody Niemieckiej Książki (Deutscher Bücherpreis 2004). Książka Büscher polecana jest jako lektura szkolna, a sam Büscher jest stałym gościem programów telewizyjnych i od kilku miesięcy znów jest wciąż w drodze, tym razem już po własnym kraju – na wciąż nowych spotkaniach z czytelnikami.
Na książkę niemiecka krytyka zareagowała prawie jednogłośnie: przeważały głosy zachwytu, choć każdy zachwycał się czymś innym: jednych fascynował sam pomysł wybrania się w tak długą drogę, inni dawali się uwieść egzotyce Rosji (dla niektórych już Polska jest tak egzotyczna, że lepiej do niej nie zaglądać), jeszcze inni witali książkę jako kamień milowy w historii literatury podróżniczej. Dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (Hannes Hintermeier, 14.06.2003) książka jest wydarzeniem roku. Recenzent tego dziennika obserwuje, jak po prawie 3 tysiącach kilometrów marszu podróżnik przekształca się w pisarza – "tak jak w przypadku naprawdę wielkich reportaży, udaje się Büscherowi maksymalnie zagęścić narrację". W "Neue Zürcher Zeitung" (03.05.2003) Ilma Rakusa podziwia niezwykły talent narracji Büschera, koncentrując się zwłaszcza na spotkaniach autora z ludźmi Wschodu, które stanowią jej zdaniem o szczególnej wartości tej książki. Tygodnik "Die Zeit" nazywa książkę "Berlin-Moskwa" "fantastycznym reportażem"
(Ulrich Stock, 10.04. 2003) i pisze o wypośrodkowaniu między "obserwacją i refleksją".
Wolfgang Büscher podąża w swojej książce śladami historii, drogą, na której spodziewa się spotkać ducha swojego dziadka, poległego w czasie II wojny światowej. Lata wojny prześladują go od samego początku, już niedługo za Berlinem natrafia na aleję duchów, będącą w końcowym etapie wojny aleją wisielców, potem otwiera się przed nim kosmos jednego z cmentarzy we wschodniej Polsce i w końcu, na Białorusi, dochodzi konfrontacja z historią partyzantów... Nie chodzi tu jednak wyłącznie o wojnę, o nią oczywiście też, ale również o jej pozostałości, o różnego rodzaju złomowiska:
"Reżim wojenny pozostawił po sobie niesamowite pokłady złomu. Złomowiska domów, złomowiska państwa, złomowiska jedzenia i picia, złomowiska samochodów, złomowiska pejzaży nadrzecznych, złomowiska stosunków międzyludzkich, złomowiska kościołów, złomowiska dusz", pisze autor w części dotyczącej już Rosji, ale jednocześnie w tej historii, przez którą przechodzi, stare wita się z nowym, dawne symbole ulegają przewartościowaniu: "I akurat kolor czerwony otrzymał dziś zupełnie nowe znaczenie, teraz był to kolor marlboro i coca-coli. Plastikowe krzesła w kolorze czerwieni, czerwone chorągiewki firmowe, parasole, stoliki, markizy. Gdzie była czerwień, tam był Zachód" – podsumowuje pisarz wizytę w Sofronowie. Historia przenika do jego wędrówki wszystkimi szczelinami rzeczywistości – bo i wybory prezydenckie na Białorusi obserwuje niemiecki dziennikarz od środka, chodząc po ulicach Mińska: "W obiegu były plotki, że w razie, gdyby opozycja zwyciężyła, prezydent zorganizuje pucz", i nagle dogania go w Witebsku tragedia
Nowego Jorku, choć mogłoby się wydawać, że podróżnik uciekł w głąb białego kraju...: "i nie wiem, co mnie bardziej przerażało, czy samo to zdarzenie, czy też fakt, że jeszcze w czasie, kiedy trwało, było transmitowane na cały świat".
Ale oczywiście historia wojny nie opuszcza go na krok, bo ma on wystarczająco dużo autoironii, by zdawać sobie sprawę z tego, że kiedyś tą samą drogą szła armia Napoleona, potem zaś Hitler maszerował na Moskwę. Nawet jeśli zdarzy mu się o tym zapomnieć, napotykani po drodze ludzie szybko sami definiują ten marsz, jakiś Polak-katolik uważa to za pokutę, Rosjanie zaś stwierdzają: "Niemcy zawsze szli tą drogą".
Inne drogi prowadzą przez cmentarze, przez cmentarz na Wzgórzach Seelow, gdzie kamienie nagrobne stawiano nastolatkom, którzy na wojnę trafili prosto z ławek szkolnych, dalej przez cmentarze we wschodniej Polsce: "Pewien człowiek we wschodniej Polsce zaprowadził mnie raz w jakimś małym miasteczku na cmentarz. Wydawało mi się, że jest to najbardziej skomplikowany cmentarz świata. Partyzanci, polsko-stalinowscy kagiebiści, czerwonoarmiści, nacjonaliści, komuniści, prawosławni – wszyscy oni zwalczali się i mordowali nawzajem, a teraz leżą na tym samym cmentarzu. Na każdy idiotyzm, na każdy ideał było tu miejsce".
I w końcu też Las Katyński, Las Śmierci:
"Miałem wrażenie, jak gdyby las po obu stronach ulicy stawał się coraz bardziej milczący. Słyszałem trzask każdej gałązki, pękającej pod nogami grzybiarzy, bo zbierano w tym lesie grzyby. Po czterdziestu minutach ulica rozszerzała się na prawo w parking dla zwiedzających i pojawiła się tablica: "Kompleks pamięci narodowej". (...) Ludzie nazywali ten las Doliną Śmierci. Teraz otwierają się im oczy i zaczynają rozumieć".
Sam Büscher twierdzi, że historie wojenne w jego książce to głównie dzieje miłości. I rzeczywiście starał się tu zachować pewną symetrię, bo każda z części reportażu, polska, białoruska i rosyjska, taką opowieść w sobie chowa. Raz są to dzieje polskiej hrabiny, która wielokrotnie w czasie wojny ratuje życie swemu mężowi i wspomina jednocześnie niemożliwą miłość do niemieckiego pułkownika, raz jest to miłość niemieckiego oficera do żydowskiej piękności:
"I zdarzyło się coś zupełnie niezwykłego. Schulz zatrzymał się przed jedną, była bardzo młoda i niezwykle piękna. Podał jej rękę. Niemiecki oficer i członek partii podał rękę Żydówce z getta. Rozmawiali przez chwilę po niemiecku, zapytał pewnie, jak się nazywa i ona mu odpowiedziała. Ilse Stein. Tak, tak, jak Stein. Z Niddy. Tak, tak, koło Frankfurtu. Potem odszedł".
Za trzecim razem jest to miłość bohatera wojny, partii i systemu do młodej dziewczyny, zamordowanej w ramach odwetu przez jego kolegów z partyzantki. Kolejna miłość przechowana w pamięci przez dziesięciolecia. Historii tych Büscher nie szuka w jakiś sztuczny sposób, jego zdaniem można je znaleźć wszędzie, Wschód jest pełen historii:
"Oprócz drewna wspomnienia były wciąż najlepszym surowcem eksportowym tego kraju. Z Zachodu, gdzie tego materiału coraz dotkliwiej brakowało, przyjeżdżali reporterzy, autorzy scenariuszy, pisarze, aby coś tu dla siebie wydobyć".
Oprócz warstwy historycznej bardzo ważne są w książce mijane krajobrazy, pełne kolorów i światła, tak że zaraz musimy zapytać, czy taka podróż byłaby możliwa o innej porze roku (autor opuszcza Berlin, kiedy kwitną lipy, na krótko przed Moskwą spada pierwszy śnieg); skojarzenia, obrazy, które po jakimś czasie przejmują władzę nad narracją; wewnętrzne wizje, zagęszczenie języka, które nie pozwalają na to, by czytelnik się nudził. Gęsta proza zrytmizowanego marszu nabiera cech muzyczności, pojawiają się w niej gry słowne, pojawiają się wyliczanki, pojawiają się słowne mantry, by pokonać zmęczenie, by nie stracić nadziei. W Rosji, gdy kilometry zaczynają się nagle niezwykle wydłużać i grać piechurowi na nosie, liczy on własne kroki. Lecz właściwie swój cel już osiągnął – zlał się w jedno ze Wschodem. Nikt już nie zwracał na niego uwagi, wyglądał jak pozostali Rosjanie, maszerujący wzdłuż szosy.
"Postanowiłem popatrzeć na wszystko z pozytywnej strony. Jestem wprawdzie głodny, ale przecież nikt na mnie nie zwraca uwagi, mój kamuflaż jest pierwszorzędny. Kamuflaż? Co za kamuflaż? To nie jest żaden kamuflaż. Już od dawna jesteś tym, na jakiego wyglądasz. Powsinogą ciągnącym przez Rosję, nikim więcej. Kimś, kto się włóczy po drogach, zdążając do celu, który może gdzieś jest, a może wcale go nie ma".
Wyraźnie dawała mu się też we znaki samotność, bywało że wieczorem, w restauracji kolejnego miasta (w której był częstokroć jedynym gościem), jego jedynym rozmówcą było pureé ziemniaczane. Sam Büscher podkreślał w wielu wywiadach zalety samotności, która "przyczynia się do koncentracji ducha i wzmacnia serce. I dobrze jest od czasu do czasu pożyć życiem mnicha" (rozmowa z Hartmutem Wagnerem na łamach "Moskauer Deutsche Zeitung": www.mdz-moskau.de).
Mimo że poruszając się na trasie Berlin-Moskwa po linii prostej, najkrótszą droga, autor stara się każdemu krajowi poświęcić równą ilość czasu, Polski prawie nie spotkał. Chyba niespecjalnie go zainteresowała. Poruszała się – jego zdaniem – po przeciwnym pasie:
"Mijaliśmy się nawzajem, ja i ona, chciałem ją jak najprędzej mieć już za sobą i tak szybko, jak tylko to było możliwe, dotrzeć dalej na wschód. Polska poruszała się po przeciwnym pasie, biegła na zachód. A przeciąg, który przy tym powstawał, muskał lekko mą twarz. Był to nasz jedyny kontakt".
Białoruś była dla niego olbrzymim zmęczonym krajem, tu wszystko toczyło się wolniej, nawet tempo mówienia było inne niż w Polsce i potem Rosji. Grodno, Jałudok, Nowogródek, Mińsk i Witebsk. Mimo to jednak, jak zauważa Adam Krzemiński, to Białoruś właśnie sprawia mu najwięcej frajdy, "nieznana, dzika i w łapach ostatniego dyktatora w Europie". Niezwykle interesujące są opisy białoruskiej stolicy, wieców wyborczych, rozmów z mieszkańcami Mińska: „Zebrania w deszczu są zwykle ponure, tu na dodatek ta odrobina światła, o które postarała się opozycja, ciągle gasła, a kolejni mówcy co jakiś czas milkli – głośniki były zupełnie do niczego. Zdrętwiały od deszczu i zdenerwowania tłum próbował się rozgrzać od własnego echa: "Białoruś – Wolność! Białoruś – Wolność!". Działało, pomagało ciału, każdy podchodził do tłumu ze swym prywatnym drżeniem i dorzucał prywatny biedny strach do olbrzymiego chóru, aż hasło się iskrzyło, aż się zapalało. Zalane deszczem twarze płonęły wtedy, dziwiły się mocy swego tysiąckrotnie
silniejszego głosu, nie wierząc, wierząc, w uniesieniu. I nagle przebiła się radość, śmiech, jak na zdjęciach klasyków rewolucyjnej fotografii, na których wszystko zawsze promienieje wolnością, dopiero co zdobytą".
Na granicy z Rosją autor doznaje uczucia nagłego przyspieszenia: bardziej otwarte umysły, inne tempo mówienia, zdecydowanie ludzi, agresja, herod-baby, których nie było na Białorusi:
"Podobnej kobiety nie spotkałem podczas całego pobytu na Białorusi. Żądała ode mnie jakiejś opłaty, ja od niej pieczątki wjazdowej, nie chciała mi dać tej pieczątki, jeśli nie zapłacę, a ja nie chciałem płacić, więc ona nie chciała mi dać pieczątki, postanowiłem więc jednak zapłacić, ale ona miała mnie już dosyć, zatrzasnęła teczkę z aktami i wyrzuciła mnie za drzwi. Byłem pod wrażeniem". Im bliżej było do Moskwy, tym doznania silniejsze:
"Nagle zacząłem tracić równowagę, ziemia uciekała mi spod nóg, wracała się, zostawiała mnie samego, na prawo i lewo znikały całe ogromne lasy, jak gdyby nigdy ich tam nie było, stepy, chaty, stada bydła, bagniska, brzozy, czy to żywe, czy już uschłe, zniknęła żółta wysoka trawa, wszystko usuwało się z drogi, a miasto, do którego się zbliżałem i które było tak olbrzymie, że potrzebowałem trzech dni marszu, by dotrzeć do jego wschodniego krańca, wymiatało wszystko z drogi i wciągało mnie do swej głębi". Samą Moskwę definiuje dziennikarz jako "epicentrum zmian". Moskwa jest czasem, "który tkwił jeszcze w zalążku, w którym wszystko szybciej i bardziej zaskakująco niż gdzie indziej się zmienia". Pisze Adam Krzemiński: "Przed motelem piękna dziewczyna na mrozie w letniej sukience: kurwa? porzucona kochanka? Cytat z Jerofiejewa? Coraz więcej zachodnich reklam i luksusu. U celu euforia jest równa rozczarowaniu. W moskiewskim hotelu podsłuch działa bez zarzutu. (...) w redakcjach i wytwórniach filmowych nowi
Rosjanie" ("Polityka", 13.09.2003).
Wschód jest zawsze gdzie indziej... Ostateczna konkluzja wędrowca, który w poszukiwaniu Wschodu wyruszył z Berlina i przez Polskę i Białoruś dotarł do Moskwy, brzmi następująco: "Wschód jest czymś, czego nikt nie chce. Co każdy strzepuje z płaszcza, jakby mu jakiś ptak na rękaw narobił. Etykietkę Wschodu podaje się dalej – na wschód". w Berlinie.