Batman - koniec niewinności
"Gdy zaczęły się narzekania niezadowolonych rodziców i podkomitet wezwał nas na przesłuchanie, ty się śmiałeś" - to nie są słowa skorumpowanego polityka, trzęsącego się o własną karierę, ale Supermana, najważniejszego komiksowego superbohatera.
I nie mówi on wcale o żadnym przestępcy, ale o innej ikonie amerykańskiej popkultury, Batmanie. "Oczywiście, że jesteśmy przestępcami" odpowiedział podkomisji najsłynniejszy pogromca zbrodni. "Zawsze nimi byliśmy".
Opublikowany w 1986 roku album "Powrót Mrocznego Rycerza" to najprawdopodobniej najważniejsza opowieść o tym bohaterze, jaka powstała od 1939 roku, kiedy postać stworzyli Bob Kane i Bill Finger. I najbardziej wpływowa. Okrzyknięta objawieniem już w momencie premiery, jest dziś uznawana za komiksowe arcydzieło. I nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że bez niej nie byłoby ani "Batmana" Tima Burtona , ani słynnego serialu animowanego, ani trylogii Christophera Nolana .
Frank Miller sięgnął po jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej popkultury, by obnażyć ją przed publicznością. Batman jest stary, słaby, na wpół szalony. A prowadzona przez niego krucjata przynosi Gotham więcej szkody niż pożytku. Ale mylą się ci, którzy zapamiętali "Powrót Mrocznego Rycerza", jako moment ostatecznego upadku Batmana i zbrukania mitu superbohatera. Owszem, Miller odziera fanów Zakapturzonego Krzyżowca z wielu złudzeń, ale jednocześnie daje im coś w zamian - kolejną legendę.
Skąd wziął się Miller
Urodzony w 1957 roku Frank Miller zaczął tworzyć komiksy jeszcze jako nastolatek. Zafascynowany superbohaterami marzył, by zostać artystą Marvela lub DC Comics. Ale początki nie były aż tak spektakularne - zamiast pracować dla jednego z gigantów, zatrudnił się w Western Publishing. Firma, znana głównie z komiksów i książeczek dla młodego czytelnika, zainteresowała się talentem chłopaka dzięki poleceniu jednej z najjaśniejszych gwiazd amerykańskiej sceny komiksowej lat 70., Neala Adamsa. Dopiero dzięki tej praktyce na niepozornego dzieciaka zwróciły uwagę grube ryby z DC Comics.
Swój pierwszy wielki sukces Frank Miller odniósł jednak w Marvelu. Na przełomie lat 70. i 80., kiedy tematem zajmującym członków światka komiksowego były warunki zatrudnienia, artyści co i rusz zmieniali pracodawcę, szukając lepszych stawek i większej autonomii. W przyszłości skończy się to spektakularnym buntem rysowników i wysypem mniejszych wydawnictw, ale póki co, jedyne co mógł zrobić Miller, to kursować pomiędzy DC i Marvelem. I czekać na swoją okazję.
Dostrzegł ją, rysując okładki i dodatkowe ilustracje do "Spider-Mana". Na marginesie popularnej serii, będącej dumą i lokomotywą Marvela, pośród wielu dziwacznych postaci drugo i trzecioplanowych, pojawiał się ślepy prawnik z nowojorskiej dzielnicy Hell's Kitchen, który po zmroku przebierał się za diabła i walczył z przestępcami za pomocą specjalnie zaprojektowanej pałki policyjnej. Daredevil miał wtedy własną serię, której notowania były fatalne. Skupiając wokół siebie tylko najwierniejszych fanów, wciąż balansowała na granicy opłacalności. Nie ma się zresztą, czemu dziwić - przygody, w które scenarzyści Marvela angażowali Matta Murdocka były głupawe i pozbawione dramatyzmu.
Miller dostrzegł w tej zapomnianej postaci potencjał. Przejął serię i przeprowadził w niej rewolucję. Przede wszystkim uwiarygodnił głównego bohatera. Na dalszy plan zeszły potyczki z idiotycznymi superzłoczyńcami, a na pierwszy wysunęły się życiowe problemy Murdocka. Daredevil Millera rozmyślał więc o niedoskonałościach amerykańskiego systemu sprawiedliwości (w końcu był prawnikiem), chadzał do pracy i przeżywał miłosne przygody. I przede wszystkim, walczył z prawdziwymi przestępcami. Miller - nowy w Nowym Jorku - był zdegustowany falą przestępczości przelewającą się przez miasto. Swojego superbohatera posyłał więc przeciwko zwykłym bandytom i mafiosom. Wydawali się oni artyście o wiele niebezpieczniejsi niż wydumani złoczyńcy w trykotach.
Takie podejście się sprawdziło. Do dziś zeszyty autorstwa Millera zaliczane są do najlepszych komiksów Marvela. A Elektra - postać, którą stworzył specjalnie dla tego cyklu - za jedną z najciekawszych komiksowych postaci kobiecych. Sukces serii nie zapewnił jednak artyście spokoju w wydawnictwie. Marvel Comics traktowało swoich artystów fatalnie i choć młodej gwieździe było nieco lepiej niż innym, to nie mógł znieść tego, jak jego pracodawca potraktował Jacka Kirby'ego . Dlatego, gdy nadarzyła się okazja, nie wahał się wrócić do DC Comics. Gdzie w jego ręce wpadł Batman.
Siadając do "Powrotu Mrocznego Rycerza" Frank Miller miał już ugruntowaną pozycję w świecie komiksowym. Był znany, jako ten, który uwiarygadnia swoich bohaterów. Odczarowuje lateksową klątwę i czyni z nich wielowymiarowe postaci ludzkie. Targane emocjami, pełne wad, zrozumiałe dla czytelnika. Znane były także najpopularniejsze tematy Millera - fascynację kinem noir, która zaowocuje później "Sin City", ujawnił już w "Daredevilu"; uwielbienie dla mangi i japońskiej kultury wyznał tworząc "Wolverine'a" (wraz z Chrisem Claremontem) i "Ronina". Znany był także ze śmiałości z jaką mieszał estetyki. W jego komiksach pojawiali się cyber-samurajowie i prawdziwi mafiosi, on sam zaś ekspoerymentował z kadrowaniem i chętnie odwoływał się do niemieckiego kina ekspresjonistycznego.
Chyba nikt nie spodziewał się jednak, jak głęboka będzie przemiana Batmana. "Powrót Mrocznego Rycerza" rozpoczyna się sceną szalonego wyścigu. Jadący z ogromną prędkością samochód rozbija się za linią mety. "To będzie dobra śmierć" - myśli kierowca tuż przed katastrofą. Wyskakuje jednak w ostatniej chwili i ratuje życie. To Bruce Wayne, 55-letni miliarder, który wiele lat temu odwiesił strój Batmana na wieszak. Od tamtej pory próbuje wieść normalne życie, ale uzależnienie od adrenaliny jest zbyt silne. A wybryki takie, jak rozbicie pędzącego samochodu, dają ukojenie tylko na chwilę. Dlatego, widząc jak Gotham pogrąża się w spirali zbrodni, Wayne raz jeszcze staje się Batmanem. Ale nie ma już nic wspólnego z tym porządnym, praworządnym pogromcą zbrodni, którego kochali czytelnicy.
Mroczny Rycerz Franka Millera to postać niejednoznaczna. Jednocześnie prawa i zdeprawowana. Pierwsze zastrzeżenia rodzą już jego pobudki. Starzejący się, zgorzkniały Bruce Wayne może gadać o gnijącym Gotham i narzekać na bandytów, ale prawda jest taka, iż wraca na ulice przede wszystkim w poszukiwaniu władzy i ekstremalnych emocji. Walka z przestępczością to drugorzędny cel - najważniejsze, by znów poczuł się jak młody bóg. "Powinienem umierać" - myśli, rzucając się na dach pędzącego samochodu, zachwycony, w jak dobrej jest formie - "Powinienem być kupą bolących mięśni - połamany, wyczerpany, niezdolny do ruchu. Gdybym był starszy, pewnie by tak było... Ale teraz mam znowu trzydzieści... dwadzieścia lat. Krople deszczu na piersi są jak chrzest. Urodziłem się ponownie."
Powracający Batman jest wściekły, brutalny i zdeterminowany. Działa z zimną kalkulacją, cały czas balansując na granicy okrucieństwa. Nie zabija wprawdzie przestępców, ale nie waha się ich okaleczać. Jeden z pobitych przez niego ludzi ma strzaskaną kość udową. Batmanowi nie przeszkadza to jednak poddać go brutalnemu przesłuchaniu. "Spory kawałek szkła tkwi w głównej arterii twojego ramienia. Wykrwawiasz się na śmierć. A ja jestem jedyną osobą, która może dostarczyć cię na czas do szpitala" - mówi tuż po tym jak wyrzucił bandytę przez okno.
Przedstawiony w "Powrocie" Mroczny Rycerz jest zbyt zaślepiony, by dostrzec, iż także on sam jest trybikiem nakręcającej się machiny przemocy. Gotham z pierwszych stron komiksu ma swoje problemy, ale to niemal utopia w porównaniu z targanym zamieszkami miastem z ostatniego zeszytu. A przecież Batman cały czas próbował je uratować. Tak bardzo, że nie zaważał, iż psychopaci Gotham po prostu odpowiadają na jego terror. Ponowne pojawienie się Batmana obudziło Two-Face'a i Jokera. Zaś Mutantów - nastoletnich gangsterów nękających miasto - doprowadziło do desperacji i coraz bardziej rozpaczliwych aktów przemocy.
Kiedy więc Superman przywołuje przesłuchania, w wyniku których zakazano działalności superbohaterów, okazuje się, że Batman miał rację. "Oczywiście, że jesteśmy przestępcami. Zawsze nimi byliśmy."
Starcie ikon
Frank Miller nie kwestionuje legendy Batmana, ale wszystkich superbohaterów. Naprzeciwko Mrocznego Rycerza stawia Człowieka ze Stali - Supermana. Te dwie postacie różnią się diametralnie. Bruce Wayne przedstawiony jest jako człowiek, który do wszystkiego doszedł dzięki ćwiczeniom i wyrzeczeniom, a każde osiągnięcie okupić musi cierpieniem i stratą. Clark Kent po prostu urodził się superbohaterem. Batman otwarcie przyznaje się do swojej mrocznej strony i działa poza granicami prawa. Superman do końca pozostaje wierny naiwnym ideałom. Gdy rząd prosi go, by się wycofał, wycofuje się, gdy przyzywa go znów, by pomógł w dziwacznej wojnie o Corto Maltese, stawia się grzecznie przed prezydentem i wysłuchuje rozkazów.
Pojedynek pomiędzy tymi dwoma gigantami łatwo odczytać jako starcie dwóch szkół pisania o superbohaterach. Frank Miller utożsamia się z buntem swojego Batmana. Interesują go prawdziwi ludzie - wraz z ich słabościami i wadami. Fascynują go namiętności targające podstarzałym miliarderem, któremu zamordowano rodziców. Rozumie rozterki Mrocznego Rycerza. Supermanem najprawdopodobniej gardzi, tak jak gardzi nim stworzony przez niego Zakapturzony Krzyżowiec. Wrzucony w "Powrót Mrocznego Rycerza" superbohater rzeczywiście wygląda jak przybysz z innej planety. Pośród brudnych, poskręcanych postaci, Clark Kent zawsze wygląda jak supermodel dumnie wypinający pierś w kierunku słońca. Ubrany w krzykliwy czerwono-niebieski strój nie pasuje do mrocznych czarno-szarych kadrów.
Nic więc dziwnego, że dziki i nieokrzesany Batman pokonuje w końcu przylizanego Supermana. Czasy się zmieniły, zdaje się mówić Miller, nie ma powrotu do naiwnych, grzecznych superbohaterów - maszynek do zarabiania pieniędzy, pisanych tak, by zaspokoić klientów. Koniec z bohaterami, którzy się sprzedali. I było sporo racji w tym aroganckim manifeście. Wraz z "Powrotem Mrocznego Rycerza" i "Strażnikami" Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa naprawdę skończyła się pewna era (dokładnie - Era Brązu ). W 1986 roku superbohaterowie ostatecznie stracili niewinność.
W upadku Supermana tkwi jednak ziarno nadziei. Miller tylko z pozoru jest nihilistą, w rzeczywistości pozostał zakochanym w superbohaterach dzieciakiem, który zaczął publikować w wieku 16 lat. Jego celem nie jest obalenie posągu, ale jego odnowienie. W "Powrocie Mrocznego Rycerza" możemy więc widzieć wściekłego i brutalnego Batmana, który nie waha się korzystać z usług 13-letniej Robin i nazywać jej "swoim żołnierzem". Możemy oglądać groteskowo poskręcane zwłoki Supermana przyznającego, że ludzie "są mali, głupi i okrutni". Ale wszystko to służy powrotowi do korzeni. Do postaw: jaskini, faceta przebierającego się w strój nietoperza i wpatrzonych w niego dzieciaków. I wielkiego planu. "Stworzymy armię, która nada sens światu opętanemu przez coś gorszego od złodziei i morderców... To będzie dobre życie... Wystarczająco dobre" - czytamy na ostatnich kadrach.
Gorzkie lata 80.
Frank Miller nie byłby sobą, gdyby "Powrót Mrocznego Rycerza" był tylko komiksem o superbohaterach i superbohaterstwie. Wszak zasłynął dzięki wprowadzonym do "Daredevila" wątkom obyczajowym. Nietrudno więc i w "Powrocie" doszukać się tematyki społecznej i politycznej, jeszcze łatwiejszej do dostrzeżenia, gdy czyta się komiks w 30 lat po oficjalnej premierze. To opowieść głęboko zanurzona w klimacie Ameryki lat 80., przypominająca ówczesne nadzieje i lęki.
Ważną postacią "Powrotu" jest prezydent Stanów Zjednoczonych. Konformista przejmujący się tylko sondażami i własnym wizerunkiem. Przeciwnik jakichkolwiek interwencji rządowych, spychający odpowiedzialność na gubernatorów. Uśmiechający się w telewizji fałszywie i obiecujący Amerykanom, że "Bóg jest po naszej stronie". Pakujący kraj w wojnę, z której nie ma odwrotu, bez skrupułów sięgający po pomoc Supermana. Ani razu nie pada jego nazwisko, ale oczywistym jest, że mowa o Ronaldzie Reaganie.
Zresztą, dostaje się nie tylko jemu - obrywa cała zbudowana przez niego Ameryka. Społeczeństwo Gotham to karykatura republikańskiego snu o kraju silnych indywidualistów martwiących się o własny interes i realizujących swoje amerykańskie sny. Zamiast szczęśliwych ludzi wspinających się po drabince społecznej, otrzymujemy zbiór zdemoralizowanych i wyalienowanych jednostek - w większości ubogich i niewykształconych. Ludzi gotowych rzucić się sobie do gardeł, gdy tylko nadarzy się okazja (np. wysiądzie prąd). Nikt nie martwi się tu o innych, każdy dba tylko o własne cztery litery. Odpór temu egoizmowi daje Batman, ale sam fakt, że potrzeba superbohatera, by ludzie przypomnieli sobie, czym jest współczucie, nie świadczy o nich najlepiej.
Nie radzę jednak doszukiwać się w "Powrocie" lewicowego przesłania. Owszem, Batman dzieli się odpowiedzialnością i buduje coś na kształt "milicji obywatelskiej", ale lewicujące autorytety wygłaszające prospołeczne banały brzmią w tym komiksie równie fałszywie, co prawicowcy. Uniwersalną nauką Millera jest bowiem kwestionowanie mądrości płynących z góry, ze strony telewizyjnych gadających głów. I zachęta do samodzielnego myślenia.
"Wolne", amerykańskie media, to zresztą kolejny cel Millera. Telewizyjni komentatorzy przewijający się przez plansze "Powrotu Mrocznego Rycerza" to zaaferowani sobą krzykacze. Pseudo-lekarze, pseudo-socjolodzy, pseudo-autorytety. Kłócący się wciąż o wszystko cwaniacy, posiadający opinię na każdy temat. Tak jak im zależy tylko na rozgłosie, tak promującej ich telewizji chodzi tylko o słupki oglądalności. I, aby je utrzymać, nie cofnie się przed niczym. Symbolem tego trendu jest David Letterman , gospodarz popularnego amerykańskiego talk show. Jego nazwisko nie pada oczywiście w komiksie, ale trudno z kimkolwiek pomylić tę postać. I trudno pozytywnie zinterpretować fakt, iż do swojego programu zaprasza samego Jokera.
Lektura obowiązkowa
"Powrót Mrocznego Rycerza" uznawany jest dziś za jeden z najważniejszych komiksów w historii, ale zawsze był też obiektem krytyki. Nawet w latach 80., obok peanów zachwyconych fanów pojawiały się głosy sprzeciwu. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, iż komiksowi Millera wypominano przede wszystkim to, że był jaki był.
"Fabuła jest zbyt zawiła, trudno za nią nadążyć, tekstu jest zbyt dużo" - narzekał Mordecai Richler na łamach "The New York Times". I dodawał: "Batman i Superman przedstawieni są jako góry mięśni, bardzo odległe od uwielbianych czempionów z dawnych lat. (...) Jeżeli ta książka przeznaczona jest dla dzieci, to wątpię by im się spodobała. Jeżeli zaś jest to komiks dla dorosłych, nie są to dorośli, z którymi chciałbym wyskoczyć na drinka".
Ocena Richlera jest niesprawiedliwa, ale jestem w stanie ją zrozumieć. Dzieło Franka Millera budzi skrajne emocje i nikogo nie pozostawia obojętnym. To komiks równie bezkompromisowy co jego główny bohater. Atakujący czytelnika od pierwszych stron i trzymający za gardło aż po ostatnie kadry. Robiący wielkie wrażenie nawet dzisiaj, w 30 lat po premierze. Dlatego warto skorzystać z kolejnego wznowienia wydawnictwa Egmont Polska i sięgnąć po ten album. Dwa poprzednie nakłady już dawno się rozeszły. Z tym pewnie będzie podobnie. A nie znać "Powrotu Mrocznego Rycerza" po prostu nie wypada.
Tomasz Pstrągowski/Książki WP