„Pani z baru naprzeciwko wzięła psa Moulouda. Psy można brać do siebie, ale bezdomnych nie. Pomyślałam sobie, że gdyby każdy z nas wziął do siebie jednego bezdomnego, gdyby każdy z nas postanowił się zaopiekować tylko jedną osobą, pomóc jej, wspierać ją, być może na ulicy byłoby mniej takich ludzi. (…) Człowiek jest w stanie wysyłać samoloty ponaddźwiękowe i rakiety w kosmos, zidentyfikować przestępcę na podstawie jednego włosa albo maleńkiego skrawka skóry, wyhodować pomidor, który pozostaje przez trzy tygodnie w lodówce i nie pojawi się na nim ani jedna zmarszczka, przechowywać miliardy informacji w mikroskopijnym chipie. Człowiek jest w stanie pozwolić, by na ulicy umierali ludzie.”
„No” to osiemnastolatka. Ma dziurawą kurtkę, paznokcie obgryzione do krwi, brudne włosy i nie-mieszka. Bo mieszka na ulicy. „Ja” to Lou Bertignac, trzynastoletnia dziewczyna z tak zwanego dobrego domu, która ma iloraz inteligencji znacznie powyżej normy i która uczy się ze starszymi od siebie nastolatkami, w wyniku przeskoczenia kilku klas. I też trochę nie-mieszka. Bo mieszka w domu, który nie do końca jest taki, jak powinien być.
Spotykają się przypadkiem. Lou sparaliżowana strachem przed wystąpieniami publicznymi, nie wpisała się na listę z tematami referatów. Wywołana przez nauczyciela, podała pierwszy temat, który przyszedł jej do głowy – przypomniała sobie bezdomną, którą widziała w tunelach metra i rzuciła, trochę bez myślenia, że przeprowadzi z nią wywiad. Nauczyciel zapalił się do pomysłu i Lou musiała wyciągnąć rękę do starszej, brudnej, niebezpiecznej dziewczyny.
Pomiędzy No a Ja w tytule jest spójnik. „I”, bo łączy, „i”, bo sugeruje coś, co może stać się nierozerwalne, „i”, bo Lou zarzuca sieci na No, żeby zdobyć dobrą ocenę, ale sama się w nie wplątuje i odnajduje w obcej bezdomnej swój własny dom. Każda z nich na nowo musi zdefiniować sobie to pojęcie. Każda z nich musi odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego się spotkały. Bo zaczynają spędzać ze sobą coraz więcej czasu i gdy referat jest już gotowy, to Lou nie potrafi przestać przychodzić do ich ulubionej kawiarni.
Lou jest w bardzo trudnej sytuacji, pozornie ma wszystkie cegiełki, żeby okopać się i zbudować sobie z nich szczęście – obydwoje rodziców, ciepłe mieszkanie, niewiarygodną inteligencję. Tylko że dom bardzo często jest cichy i nieżywy. Tylko że rodzice mają wiele problemów – ojciec pracuje, zarabiając na całą rodzinę, bo mama jest chora. I ma chore dłonie, którymi nie potrafi przytulać swojej córki. A inteligencja jest w pewnym stopniu przekleństwem dziewczyny. Ma trzynaście lat, nie ma piersi i jest wciąż jeszcze całkiem dzieckiem. Chodzi do klasy z szesnastolatkami, które więcej niż o nauce myślą o sobotniej imprezie, które śmieją się tak, jak Lou nie potrafi, które z kolei nie potrafią docenić, jak wielką wiedzę posiada dziewczyna. Lou myśli o przyszłości, one już przestały zastanawiać się, jak odpowiedzieć na pytanie „kim będziesz, gdy dorośniesz?” – są tu i teraz, są nieśmiertelne i nie osadzone w rzeczywistości. Lou gubi w tym świecie swoje „ja”. I to „ja” po części oddaje jej z powrotem No. Bo No
chce słuchać o jej szkole, o jej eksperymentach, na których przeprowadzanie poświęca wolne niedziele (jak szybko znika ślad ust z zaparowanego lustra, jakie wspólne składniki mają gotowe dania, czy szybciej latają płatki kukurydziane, czy ziarenka kawy). Lou się otwiera, No się otwiera. Są dla siebie magicznymi hasłami, zaklęciami. I mimo, że problemem No jest to, gdzie będzie spała dziś wieczorem i co będzie jadła, a problemy Lou to gramatyka francuska i to, czy Lucas ją lubi – to te dwie planety wpadają na siebie, ścierają się z sobą, wytwarzają energię i zapalają jakieś dziwne światełko; jakieś oswajanie, jakąś przyjaźń.
Czytanie tej książki było dla mnie jak dmuchanie dziecięcego kolorowego balonika. Wiadomo było, że im mocniej w niego dmucham, tym bliżej jest pęknięcia. Wiadomo było, że pęknie. Zaczynałam zastanawiać się jak i coraz szybciej przewracałam kartki, żeby mieć to już za sobą. Bo to książka bolesna. To książka, z serii „nie chcę o tym myśleć”, książka, która odziera nas samych z wszystkich szat i pokazuje, że każdy jest nagi, książka, którą mocno się przeżywa. Oczywiście, że jest naiwna. Bo to też książka z serii „bajka”, pokazująca świat binarny, zero-jedynkowy. Ale usprawiedliwia ją to, że jest pisana z perspektywy trzynastoletniej zagubionej dziewczynki, która dopiero staje się nastolatką, więc dopiero otwiera oczy i wychodzi z wiary we wróżki i w to, że każda lodówka jest zawsze zapełniona jedzeniem.
Ładny, delikatny język, zdania perełki, które chciałoby się narysować różową kredką w zeszycie zamykanym na kłódkę. I delikatna jest też historia miłosna, która dzieje się w tle – pierwsze bicie serca między Lucasem a Lou – najstarszy i najmłodsza w klasie, najwyższy i najmniejsza, jedyny, który zna ją od środka.* To taka historia miłosna, którą czyta się z wielką przyjemnością, trochę z pobłażaniem, ale z tym uśmieszkiem, pod którym tak naprawdę kryje się doza zazdrości.*
I tylko mam ochotę nakrzyczeć na tego, kto pisał notkę na okładkę tej książki. Powiedział za dużo, nie potrafił milczeć, a tym samym nie uszanował prawa czytelników do samodzielnego odkrywania opowiedzianej historii. Teraz z chęcią usiadłabym i wydrukowała banderolki na których napisałabym „Szanowny czytelniku – uprasza się o czytanie książki, a nie tego, o czym ona jest”.