To kolejna już powieść z dłuższego cyklu o przygodach Jeffreya Tollivera i jego żony Sary. Thriller próbujący zahaczać o problematykę społeczną i obyczajową. Jeffrey Tolliver jest szefem policji w miasteczku w Grant County na południu Stanów Zjednoczonych. Jego żona, Sara, jest pediatrą i lekarzem sądowym, prowadzi własną klinikę. Ich życie nie układa się idealnie. Po wielu perypetiach, ślubie, zdradzie i rozwodzie, schodzą się ponownie. Ich mała stabilizacja nie wydaje się być jednak trwała. Nad głowami zbierają się bowiem ciemne chmury. Sara zostaje oskarżona o zaniedbanie w obowiązkach lekarskich i przyczynienie się do śmierci dziecka. Jej świat się wali, szacunek i dorobek wielu lat wydaje się być zagrożony. Jeffrey nagle dowiaduje się, że jego podwładna, Lena Adams, została zatrzymana pod zarzutem zabójstwa. Wraz z Sarą wyruszają do małego miasteczka w sąsiednim okręgu próbując wyjaśnić zarzuty wobec Leny. Jednak tam sprawa nieoczekiwanie komplikuje się. Lena, wykorzystując naiwność Sary, ucieka ze
szpitala utrudniając próby wyjaśnienia jej udziału w morderstwie. Jeffrey, mimo niechęci miejscowych stróżów prawa, zaczyna węszyć, z mozołem poszukując Leny oraz próbując wyjaśnić okoliczności zdarzenia. Coraz bardziej zaczyna się im wydawać, że tym razem dostali się do gniazda os. Giną kolejne osoby, a życie bohaterów jest zagrożone.
Nie jest to zachwycająca i porywająca powieść. Ma co prawda kilka ciekawych momentów, ale ogólnie jest napisana bez polotu, w dość specyficznej, nużącej konwencji. Przede wszystkim bohaterów otaczają same problemy. Kłopoty walą się im na głowę, nawet pogoda zdaje się nie sprzyjać. Mroczny jest otaczający świat, mroczna jest przeszłość, mroczne są wydarzenia. Króluje zło, rozkwita depresyjny nastrój, odwiedzane miasteczka są przygnębiające i nijakie. Autorka ze wszystkich sił próbuje nas przygnieść złowrogą atmosferą. Dużo jest opisów i powtórzeń. Nadużywane są czarne barwy: budynek szpitala to koszmar architekta; w szpitalu zdają się ludzi nie tyle leczyć, co dołować; nad okolicą rozpacz roznosi się niczym czarna chmura. Wszystko jest z zasady ponure i niepokojące. Przeszłość głównych postaci to pasmo nieszczęść i udręki. Wujek Leny Hank Norton, to dogorywający narkoman. Jej mama zmarła, gdy była mała, ojciec - policjant został zastrzelony. Jej siostra Sibyl wskutek wypadku została niewidomą. Sara dla
odmiany przeżyła wiele traumatycznych chwil: brutalny gwałt, zdradę Jeffreya i rozwód. Nie mogąc mieć dzieci decyduje się teraz na adopcję.
Do tego wszystkiego pisarka hojnie raczy nas brutalnym neonazizmem i handlem narkotykami. W powieści nie ma zbyt wiele pozytywnego, nie mówiąc już o jakimś szczątkowym choćby humorze. Monotonna szarość i czerń, podstępni ludzie, podejrzane interesy, upadek i ruina. Pewne tezy są tyleż barwne co trochę naciągane. Neonaziści kontrolujący handel narkotykami wydają się być lekką przesadą. Przecież główni ich odbiorcy to kolorowi z którymi się przecież z zasady nie zadają. Autorka ma jednak swoje wizje i korzysta z nich konsekwentnie nie zważając na realia. Trudno mówić w tej powieści o narastającym napięciu, występuje ono chwilami, ale na tym samym poziomie co w przeciętnym polskim serialu kryminalnym. Postacie są schematyczne, zachowania nielogiczne, a często po prostu idiotyczne. Do tego dodane są elementy żywcem wzięte z niezbyt wyrafinowanych romansideł: przesada, sztuczne emocje, dziwne zachowania, dialogi powalające na ziemię. Mam wrażenie, że to rodzaj thrillera pisany dla przeciętnych, niezbyt
wymagających kobiet, w którym niewielkie znaczenie ma spójna akcja czy logika. Przerysowany, naciągany i przegadany. Zawsze w takich momentach towarzyszy mi poczucie zmarnowanego czasu. Lektura bowiem nie była ani fascynująca, ani pouczająca, nie mówiąc już o jakiejkolwiek miłej rozrywce.