Orbitowski napisał o nim, że jest „Kingowski do obłędu”, że to raczej Palinsky, a nie Paliński, bo jakiż polski pisarz może tak znakomicie tworzyć amerykańską przestrzeń. Pean na wyrost? Okazuje się, że wcale nie tak bardzo. 4 pory mroku to zbiór opowiadań Pawła Palińskiego, publikującego dotąd w „Fahrenheicie”, „Nowej Fantastyce” i antologiach horroru Trupojad oraz Pokój do wynajęcia. Tym razem autor „Krawatów Koltaya” oferuje czytelnikowi aż dziesięć opowieści, dziesięć koszmarów. Można powiedzieć, że nauki pobierał u samego Hitchcocka, terminował również u Steinbecka, zahaczył o późnego Dicka, dodał wspominanego Kinga, jednocześnie wciąż mówiąc (a raczej: pisząc) w sobie tylko właściwy sposób. Trudno powiedzieć bliżej, o czym są poszczególne opowiadania. Historia zaczyna się zwykle od jakiegoś drobnego lub pozornie nic nieznaczącego incydentu – kamyka, który uruchamia lawinę wydarzeń. Wokół pojedynczego wydarzenia (jak na przykład uśmiercenie osy, przegrana w pokera czy kupno rewolweru) Paliński
konstruuje fabułę prawdziwej psychicznej udręki. Jego bohaterowie zostają skonfrontowani ze złem i szaleństwem, które noszą w sobie. Cały tom można porównać do muzycznej wariacji: tak jak muzyk zmienia metrum utworu, jego rytm czy tonację, tak Paliński przeobraża scenerie swoich opowiadań, poczynania bohaterów, by wciąż powracać do tego samego tematu. Owe przeobrażenia nastrojów i okoliczności zasługują na uwagę nie tylko ze względu na niezwykłą umiejętność budowania nastroju, ale również świetny warsztat techniczny.
4 pory mroku to zbiór świetny także językowo – długie, mocne, wyważone frazy przypominające doskonałe akapity Steinbeckowskich Gron gniewu i bohaterowie, którzy dzięki temu językowi, ożywają. Ożywają – choć często bywają już od dawna martwi, albo przynajmniej niekoniecznie żywi. Paliński wykorzystuje panteon postaci z horroru, ale robi to w naprawdę wysmakowany, elegancki (a przez to jeszcze bardziej przerażający!) sposób. Jeśli wilkołak, to raczej on, ona i scenariusz rodem z dreszczowców z lat 50. Wampir – tak, ale dyskretnie, bez całego sztafażu i tylko ze swym prześladowcą. Diabeł – owszem, ale jako dziecko, które, znudzone, zachęca do gry w karty. Duch – oczywiście, ale jakże delikatny, subtelny, romantyczny i… straszny. To nie tylko King – każde opowiadanie wyzwala inne, niemal podświadome, odniesienia: „Siódma pieczęć”, piosenki Nicka Cave’a, wspomniane Grona gniewu, całe legiony filmów o potworach, upiorach, wampirach, błąkających się duszach, opowieści o ludziach niewytrzymujących naporu
codzienności i spowszedniałego zła… Żadne z tych odniesień nie jest oczywiste; jest to raczej wrażenie podobieństwa, a nie tylko proste odwołanie do konkretnych utworów. No, może poza jednym opowiadaniem, które pod względem fabularnym przypomina nieco Klarę i półmrok Somozy.
Cały zbiór jest – co w wypadku zbiorów opowiadań chwalebne – bardzo równy, właściwie trudno określić, które z opowiadań są lepsze, które gorsze. Dziesięć różnych historii, dziesięć różnych nastrojów i przestrzeni. Dziesięć różnych Ameryk, dziesięć różnych koszmarów. Na jeden temat.