Kiedy odchodzą ludzie tacy jak Marek Edelman, zaraz po poczuciu osierocenia pojawia się podziw, że można tak przeżyć swoje życie. I że w jednym życiorysie tyle się może zmieścić. Edelman - przywódca powstania w warszawskim getcie, powstaniec warszawski, działacz KOR i „Solidarności”, kardiolog. Po wojnie leczył serca. Często z chorób, których nie wykrywa stetoskop. Powtarzał stare, niemodne prawdy; przypominał o potrzebie, więcej: obowiązku pamiętania tego, co niesie ze sobą wojna. Miał świadomość, że pamięć od zapomnienia oddziela cienka granica. Jacek Kuroń pisał o nim w „Tygodniku Powszechnym”: „Przez swą nieustanną aktywność zmusza nas stale do zastanowienia się nad sobą – naszą obojętnością, lenistwem, strachem”. Zauważał: „Historia Marka sprowadza się do ryzykowania życiem, by ratować innych”.
Przeglądam, wydany kilka lat temu, wywiad-rzekę z Hanną Krall. Reporterka opowiada w nim m.in. o tym, jak powstawało Zdążyć przed Panem Bogiem i co ją ujęło w przywódcy powstania w getcie. Krall mówi: „Są tacy ludzie, którzy wiedzą wcześniej od innych: wcześniej wiedzą, co myśleć, gdzie być, co robić, a także, co ważniejsze, czego robić nie należy. Takim człowiekiem jest na przykład Marek Edelman. Kiedy nie wiem, co myśleć – pytam Edelmana”. Wracam do, przeczytanej wiosną, ostatniej książki, opartej na jego wspomnieniach. „I była miłość w getcie” to pozbawiona zbędnych emocji opowieść o dojrzewaniu w świecie, w którym gra toczyła się o wysokie stawki i gdzie za niezgodę na rzeczywistość płaciło się wysoką cenę. Edelman cytuje Leona Bluma: „Tego nie zrobili Niemcy, to zrobili ludzie”. W wypowiedziach przywódcy powstania w getcie pewne wątki powracają obsesyjnie. Gdzieś tu wciąż czai się strach, by ta tragedia się nie powtórzyła. Mówi: „Musimy uczyć w szkołach, w przedszkolach, na uniwersytetach, że zło
jest złem, że nienawiść jest złem i że miłość jest obowiązkiem”. Przypomina dziesiątki razy, że kultura powinna pielęgnować dobroć, nie nienawiść. Niby oczywiste. Ale on doskonale wie, że tylko pozornie.
Może ktoś zapyta: po co on to robi? Po co kolejna książka o Holocauście? Edelman sam się nad tym zastanawia: „Może z wiekiem bardziej mi dokucza milczenie?” Kiedy czyta się jego wspomnienia, przypominają się strofy Herbertowskiego Przesłania Pana Cogito: „Ocalałeś nie po to aby żyć masz mało czasu trzeba dać świadectwo”. Tym, którzy nie rozumieją, dlaczego Marek Edelman chce ocalić ile się da z historii, w której też uczestniczył, wyjaśnia: „Jestem już ostatni, który znał tych ludzi z imienia i nazwiska, a pewnie nigdy nikt ich już nie wspomni. Trzeba, żeby został po nich jakiś ślad”. Dodaje: „Nie mam prawa mówić w ich imieniu, bo nie wiem, czy ginęli z nienawiścią, czy katom przebaczali. I już nikt się tego nie dowie. Ale mam obowiązek czuwać, żeby pamięć o nich nie zaginęła. Wiem, że potrzebna jest pamięć o tych kobietach, dzieciach, ludziach starych i młodych, którzy odeszli w nicość, zostali zamordowani bez sensu i bez powodu”. Mam wrażenie, że przywódcy powstania w getcie towarzyszy ciągły lęk, że
ta przeszłość, to doświadczenie pójdzie na zatracenie, zostanie zapomniane. Krzysztof Kamil Baczyński pisał:
„Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył”.
Edelman nigdy nie starł z włosów tego pyłu, nie wyjął z oka szkła, o którym pisał Baczyński.
W swojej ostatniej książce mówi, że potrzebę opowiedzenia o miłości, która rodziła się w getcie nosił w sobie od dawna. Przyzwyczailiśmy się, że literatura czasu wojny przepełniona jest historiami bohaterstwa i bestialstwa. Edelman opowiada o tym, co pozwalało trwać. Mimo zła, grozy, strachu i śmierci. Jest przekonany, że bez opowiedzenia o tym, co motywowało do walki, historia Holocaustu jest niepełna. Mówi o ludziach często rozpaczliwie chwytających się miłości, żeby przetrwać – nie jak zwierzęta, a tak jak tylko ludzie potrafią. Uważa, że w sytuacji, gdy nie wiadomo, ile czasu zostało, kiedy śmierć w każdej chwili może zapukać do drzwi – żyje się intensywniej. Bo przecież już nie ma się nic do stracenia. W przedmowie do książki, Jacek Bocheński zauważa, że jeśli ktoś ma prawo opowiadać o głodzie miłości w czasie Zagłady to z pewnością jest to Marek Edelman, który walczył przeciw niej zbrojnie, choć – jak trafnie zauważa Bocheński - „słowo >zbrojnie< jest pewną przesadą, skoro walczący byli niemal bez
broni”.
W I była miłość w getcie czytamy o tych, którzy nawet w najdramatyczniejszych okolicznościach potrafili uwierzyć, że zostali wymyśleni dla siebie. O miłościach nieoczywistych, nieliczących się z opiniami innych, o łapaniu strzępków uczuć. Edelman cytuje wyznanie jednej ze swoich znajomych z getta, która właśnie tam znalazła miłość i przyznała, że nigdy nie była tak szczęśliwa. „Moją szansą były te cztery lata i ja z niej skorzystałam” – powiedziała.
Ze słów powstańca z getta wynika, że bohaterstwo powinno było chlebem powszednim, obowiązkiem. A przecież w atmosferze śmierci nic nie jest oczywiste. Jacek Kuroń był zdania, że tylko ludzie o biografii Edelmana mają prawo oczekiwać od innych heroizmu: „Kto, jak nie tacy ludzie – którzy tyle przeżyli i się sprawdzili – miałby przypominać o potrzebie heroizmu? Jest ich niewielu. Co ważne: mogą oni tak mówić tylko wtedy, jeśli wciąż świadczą sobą”. Edelman, który w żaden sposób nie eksponuje swoich zasług w ratowaniu życia innym, stanowczo stwierdza: „W ekstremalnych sytuacjach bierność jest przestępstwem”. Ma się wrażenie, że wciąż nie może darować sobie bierności w sytuacjach, w których przecież nie mógł nonszalancko wystawiać się na śmierć. Wstrząsająca jest jego opowieść o kobiecie, która była gwałcona przez Ukraińców na oczach 50 czy 100 osób. Mówi do Pauli Sawickiej: „Teraz mnie zapytasz, jak przyzwoity mężczyzna powinien się zachować w tej sytuacji. A on tak się zachował, jak mógł. Patrzył, widział
i nic nie mógł zrobić. Oczywiście, trzeba było strzelać, tylko trzeba było mieć z czego”. Jakby z ulgą dodaje, że kobieta po wyjściu z getta została lekarzem, założyła rodzinę. Stwierdza: „Widocznie można przeżyć nawet to, co najgorsze”.
Z kart I była miłość w getcie, z opowieści Edelmana przebija nadzieja na świat lepszy niż świat jego młodości. Opowiada o przyjaciołach z getta, którzy przenieśli przez ten straszny czas, ocalili własny honor. Ostatnie słowa w książce „I była miłość w getcie” Edelman dedykuje młodym ludziom. Wierzy w ich siłę sprawczą, wierzy, że mają wpływ na losy świata. Mówi: „Trzeba dziś znowu młodzież nauczyć, iż pierwszą i najważniejszą rzeczą jest życie, a potem dopiero jest wygoda”. Jacek Bocheński uważa, że nie można zlekceważyć tych słów, bo wypowiada je „człowiek, który przeżył lekcję XX wieku i ogląda lekkomyślny wiek XXI”.
Siła świadectwa Marka Edelmana to siła prawd najprostszych. Pytany o to, co jest w życiu najważniejsze odpowiadał: „Życie. Po prostu”. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie mowa wygłoszona przez niego na pogrzebie prof. Bronisława Geremka. Także wtedy zwracał się przede wszystkim do osób młodych. Mówił: „Musimy stworzyć klan ludzi, którzy będą etosy polityczne i osobiste bronili. Nie wolno nie być czujnym przeciwko złu”. Zaskoczyła wtedy jego prośba, by członkowie rodziny Geremka wzięli się pod ręce i stworzyli „pierwszy oddział muru Geremkowskiego”. Powiedział wtedy: „Poczujcie ciepło. Nie wstydźcie się ciepła. Bądźcie dobrzy”. Po prostu.