Wielkie fałszowanie historii. Gen. Świerczewski był alkoholikiem i nieobliczalnym dowódcą
Rozkazy wydawał po pijaku, brawurowo ryzykował życiem innych żołnierzy i swoim. Gen. Karol Świerczewski należał do największych bohaterów komunistycznej propagandy. - Nigdy nie zostałby legendą, gdyby nie zginął z rąk UPA - mówi Krzysztof Potaczała.
Katarzyna Buszkowska: Karol Świerczewski - ps. Walter - generał walczący w Armii Czerwonej, a potem w polskim wojsku. Ale też alkoholik i nieobliczalny dowódca. Stawiano mu pomniki, ale po 1989 r. burzono je. Kim dla pana jest Świerczewski?
Krzysztof Potaczała: Postacią, z którą związane było w pewnym stopniu moje dzieciństwo. W Baligrodzie niedaleko Jabłonek mieszkała moja babcia od strony mamy. Bywałem więc często w Jabłonkach. I dzieciaki, i dorośli chodziliśmy pod pomnik, obserwowaliśmy tłumy ludzi, którzy tu przyjeżdżali.
Dla nas, mieszkających w Bieszczadach, pomnik Karola Świerczewskiego, był istotnym elementem krajobrazu. To był centralny punkt martyrologiczny, do którego zdążali turyści z całego kraju. Pieszo, na rowerach, motocyklach, w autach, a zimą nawet na nartach. Jako dzieci patrzyliśmy na to z wielkim zainteresowaniem.
Dość szczegółowo opisuje pan, jak przez ponad 60 lat do Jabłonek pielgrzymowało tysiące Polaków, oddając hołd Świerczewskiemu. A jak ta legenda "generała, który się kulom nie kłaniał" żyła wśród miejscowych?
Piszę m.in. o silnej więzi autochtonów z miejscem śmierci Świerczewskiego, pamięci o nim i jej kultywowaniu. To w Baligrodzie jako pierwszej szkole w kraju nadano imię generała, była tu też ulica Świerczewskiego i klub sportowy "Walter". Dzieci pod nadzorem dorosłych opiekowały się pomnikiem. Prawie nikt tu jednak nie myślał o Świerczewskim jako tym, który walczył w Hiszpanii czy pod Dreznem.
Dla miejscowych był generałem, który zginął w dzikich Bieszczadach w obronie mieszkańców nękanych przez UPA. Dla młodych i starszych był bohaterem, który oddał życie na tej ziemi i zasłużył na pomnik.
Był dla mas bohaterem nie dzięki dokonaniom wojskowym, bo zbyt dużo o nich nie wiedzieliśmy. Jego bohaterstwo było uwarunkowane tym, że przyjechał w Bieszczady i poległ z rąk znienawidzonych banderowców.
Był kimś ciekawym, tajemniczym. Patrzyliśmy na tę okolicę, gdzie zginął, wyobrażaliśmy sobie, jak stoi z tym swoim pistoletem i myśleliśmy: "Co tu się musiało dziać!". Po wojnie nie było pomnika bardziej obleganego niż ten w Jabłonkach. Próbowałem więc odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się działo.
ZOBACZ TEŻl Mauzoleum w Wałbrzychu. Ostatnia w Europie tajemnicza świątynia Hitlera
A dziś jak pan patrzy na Świerczewskiego?
Jednoznacznie. Ma na sumieniu sporo istnień ludzkich i można by go bez ryzyka określić zbrodniarzem. Ale w książce starałem się pokazać, jak był odbierany i przez żołnierzy, i przez cywilów z całej Polski, i przez lokalną, bieszczadzką społeczność.
Czytając reportaż, miałam wrażenie, że to przede wszystkim opowieść o tym, jak polityka historyczna kształtuje narrację - tak samo w PRL-u, jak i wolnej Polsce. Nie chcemy widzieć całego obrazka. A pan właśnie o te niewidoczne części się upomina.
Pamiętam taką scenę z 2011 r. Prawicowa młodzież protestuje przed pomnikiem, krzycząc, że to zbrodniarz i domagając się zburzenia monumentu. Przypatruje się temu jeden ze starszych mieszkańców i w pewnym momencie mocno poirytowany mówi: "Jaki zbrodniarz?! On nas uratował!". Dla żyjących w Bieszczadach Świerczewski był tym, dzięki któremu udało się w końcu, w trzy lata od zakończenia drugiej wojny światowej, odzyskać spokój. Bo w końcu wypędzono stąd Ukraińców.
Jestem przekonany, że Świerczewski nigdy by nie został bohaterem, gdyby nie zginął z rąk UPA. To był mit założycielski jego legendy. Czyż można było sobie wyobrazić większego męczennika? Przyjeżdża na koniec świata, odwiedza prostych żołnierzy i ginie z rąk banderowców, nie kłaniając się kulom. Na stojąco.
Ja jednak nie chciałem pisać biografii Świerczewskiego. Zależało mi na tym, aby to był reportaż o jego kulcie pośmiertnym, którego najważniejszym elementem był właśnie pomnik w Jabłonkach. Manipulowanie historią? Tak. Ale przede wszystkim próbowałem zrekonstruować, jak propaganda komunistyczna stworzyła jego legendę.
Bo w Bieszczadach obok zapory w Solinie to był najważniejszy punkt obowiązkowych wizyt. Można było darować sobie góry, ale nie być w Jabłonkach? Nie wchodziło w grę. Ten pomnik widniał jako główne logo na mapach turystycznych, był w programie każdej wycieczki. Wszyscy chcieli mieć pamiątkę z Jabłonek: zdjęcie, znaczek, plakietkę.
Jednym z najmocniejszych momentów w książce to ten, kiedy opisuje pan całkowicie nieudaną bitwę pod Budziszynem, gdzie dowodził pijany Świerczewski, zmieniając kompletnie rozkazy i doprowadzając swoją brawurą do jednych z największych strat w ludziach w czasie wojny. Dlaczego władza ludowa go awansowała?
Rozmawiałem o tym niedawno z jednym z historyków. Przyznał, że też nie wie, dlaczego Świerczewski awansował tak szybko na stanowisko II wiceministra obrony narodowej. Mimo nędzy dowódczej i licznych błędów
Być może cieszył się zaufaniem władz w Moskwie. Ale też - trzeba to podkreślić - awans nie był dla niego prestiżowy ani też nie był spełnieniem marzeń. Świerczewski nie lubił pracy za biurkiem. Kiedy więc nadarzyła się okazja pojechania w teren, zrobił to z największą ochotą.
Innym obrazem, który niezwykle zapada w pamięć, jest ten, kiedy Świerczewski przyjeżdża do Polski i obmywa się w Wiśle. Gen karierowicza?
To pokazuje, że wiedział, jak budować swój wizerunek. Miał świadomość swoich błędów, ale poprzez stosunek do zwykłego żołnierza i właśnie zestaw takich gestów kreował się na "swego chłopa".
Prawda jest jedna taka, że od wyjazdu do Rosji sowieckiej Świerczewski nasiąkał ideami rewolucyjnymi i chyba przestawał czuć się Polakiem. Nie zapomniał wprawdzie języka, ale umiłowanie ojczyzny? Nic na to nie wskazuje.
Świerczewski zginął, trochę z przypadku, trochę z własnej brawury, zabity przez oddział UPA pod Jabłonkami. Jednak do dziś pozostaje wiele znaków zapytania związanych z tą śmiercią. Czemu pojawiło się tak wiele wersji zdarzeń?
Pewne jest, że dzień przed urządzoną zasadzką był przeciek z Baligrodu, że będzie jechał drogą w kierunku Cisnej jakiś transport wojskowy. Nikt jednak nie wiedział, że będzie to świta oficerów i generalicja. Upowcy podjęli decyzję o konfrontacji z konieczności. Morale spadało, nie mieli lekarstw, mydła ani żywności, chodzili obdarci. Każda zdobycz była na wagę złota.
Zbrojni szli przez las – znam tę relację od byłych banderowców – przez kilka godzin, aż natrafili na polski konwój. I wciąż nie wiedzieli, że jest w nim generał, wiceminister obrony narodowej. Dopiero dzień albo dwa dni później przeczytali w gazetach, że całkiem przypadkiem zabili Świerczewskiego.
Sądzę jednak, że Świerczewski uratowałby życie, gdyby tego dnia darował sobie alkohol. To, że trochę wypił, potwierdzają relacje osób, które widziały go rankiem 28 marca 1947 r. na baligrodzkim rynku. Z niektórymi rozmawiał. Jego decyzje – nie tylko na froncie, ale i późniejsze, także podczas wizyty w Bieszczadach – były niezwykle emocjonalne i wynikały z tego, że chodził na nieustannym rauszu. W takim stanie nie było dla niego rzeczy niemożliwych.
A ostrzegano go, że to niebezpieczna droga, że na niej często dochodziło do zasadzek. On się uparł, a wkrótce potem nie żył. I wówczas natychmiast zaczęto tworzyć mit generała walczącego w obronie Polaków z Ukraińską Powstańczą Armią. Przez dekady historycy powtarzali to kłamstwo. Bo Świerczewski nigdy z UPA nie walczył. Znalazł się tu na chwilę i po chwili zginął.
W śledztwie pojawiły się wątpliwości: dwie kule czy trzy?
Do dziś pozostaje ta sprawa nierozstrzygnięta. Większość historyków przyjmuje, że zginął przez przypadek, od kul wystrzelonych przez partyzantów UPA. Ale do dzisiaj przy różnych okazjach wraca pytanie, czy Ukraińcom nie pomogli sami Polacy. Miał wśród nich sporo wrogów, pamiętano mu, że walczył po stronie bolszewików w wojnie z 1920 r. i że w 1947 r., już jako drugi wiceminister obrony narodowej, wielokrotnie odmawiał prawa łaski żołnierzom Armii Krajowej skazanym na śmierć. Dla niego to byli wrogowie Polski Ludowej.
Pisze pan: "Jeśli Ukraińcy z UPA zabijali Polaków z LWP, to był to po prostu mord. Kiedy żołnierze zabijali partyzantów UPA, mówiono o czystej walce w warunkach bojowych". To nie tylko wersja oficjalnej historii, ale i miejscowego postrzegania rzeczywistości?
Od początku konfliktu ukraińsko-polskiego w Bieszczadach, czyli od lata 1944 roku, do rozbicia UPA, czyli do wiosny 1947 r., wydarzyło się tyle złych rzeczy, że mało było Polaków, którzy uważali, że mój sąsiad Ukrainiec to mój brat. Polacy musieli mieć sporo cywilnej odwagi, żeby powiedzieć: "Mam przyjaciół Ukraińców".
Bo trzeba przypomnieć, że Polacy w Bieszczadach stanowili zdecydowaną mniejszość. Gdy więc po śmierci Świerczewskiego zapadła decyzja o przymusowych deportacjach Ukraińców, Polacy byli szczęśliwi. Prawie nikt ich nie żałował. Ta niechęć przeszła do języka potocznego i przez szereg lat, kiedy ktoś chciał kogoś obrazić w Bieszczadach, mówił do niego: "Ty Ukraińcu!". To oznaczało, że był kimś najgorszym, niegodnym zaufania, rozmowy.
A jak jest dziś? Część Ukraińców, też spośród tych osób, które były po stronie UPA, wróciła w te strony. Niewiele pan o tym pisze. Dlaczego?
Część Ukraińców faktycznie wróciła w te strony, kiedy po 1956 r. rząd polski na to pozwolił. Wyobraża sobie pani, że to był akt heroizmu? Wrócić na te ziemie, gdzie już większość stanowią Polacy niechętni i wrogo nastawieni, twojej wioski nie ma, nie ma twojego domu. Wszyscy, którzy wracali, mieli świadomość, że ich życie będzie przekleństwem. Polacy będą nazywać ich banderowcami, opluwać i wybijać szyby. Ale mimo to wracali. Tak bardzo byli przywiązani do ziemi przodków.
Dziś o tej przeszłości nie chcą za dużo mówić. Boją się do niej wracać. Dlatego cieszę się, że część ludzi, świadków tamtych wydarzeń, udało mi się namówić do rozmowy. Szczególnie ważne było to przy reportażu o akcji "Wisła". Temat UPA jest na zewnątrz wciąż tematem tabu, choć oczywiście między sobą o tym rozmawiają. Ale Polakom nie ufają.
W Jabłonkach nie ma już pomnika. Książka kończy się obrazkiem miejscowości, w której trwa budowa pensjonatu i mostu na potoku. Są ścieżki spacerowe. Ale to spojrzenie kogoś, kto sunie obwodnicą obok. A jak to wygląda od środka?
Większość uważa, że rozbiórka pomnika była błędem. Pozbawiono Jabłonki najważniejszej atrakcji turystycznej, dzięki której miejscowość spełniała ważną funkcję handlowo-usługową, ludzie mieli pracę, a gmina - podatki.
Dziś to miejsce opuszczone?
Kiedy w 2016 r. Sejm przyjął ustawę, na mocy której rozbierano pomniki z czasów PRL, ludzie i tu pogodzili się z tym, że nie ma odwrotu. Zresztą od kilka lat widać było, jak pomnik niszczał. Jak z miejsca kultu przekształcał się wyłącznie w miejsce ciekawostki turystycznej.
Tam, gdzie kiedyś stał pomnik, dziś są nowe płyty chodnikowe. Poniżej, między zaroślami, został głaz z zatartym napisem przypominającym o śmierci generała Świerczewskiego.
Krzysztof Potaczała - reporter, autor m.in. "Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu" czy "To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów".
Katarzyna Buszkowska - dziennikarka, prowadzi blog Literackigps.pl.