Nieustraszona trójka – Lief, Barda i Jasmine – po raz kolejny wyrusza na spotkanie z przygodą. W dziesiątym tomie cyklu Pas Deltory pojawiają się stałe elementy dobrze znane wiernym czytelnikom Emily Roddy. Bitwy i drobne potyczki, groźne potwory oraz magiczne stworzenia, czary i zaklęcia, a to wszystko ułożone w zgrabną i dosyć ciekawą historię.
Kiedy liczba na grzbiecie kolejnej książki cyklu robi się dwucyfrowa, zakładamy, że albo historia jest tak świetna, a pisarz tak płodny, że bez mrugnięcia okiem koniecznie trzeba sięgnąć po tę powieść, albo drugi, skrajny wariant – możemy się spodziewać przynudzania i powtarzalności. Jak to jest w przypadku Wyspy Iluzji? O dziwo, historia nastoletniego króla walczącego z Władcą Mroku jest jedną z niewielu książek, którą można podpiąć pod oba przypadki. Z jednej strony mamy trzymającą w napięciu opowieść ze zwrotnymi momentami napędzającymi wartką od pierwszej strony akcję. A z drugiej – to wszystko już było parę tomów temu: dzielna drużyna już raz wędrowała po tajemniczych krainach, już raz kompletowała magiczne artefakty, już rozwiązywała całą rzeszę zagadek i łamigłówek, wreszcie – już raz wygrała bitwę z Władcą Mroku.
Wydawać by się mogło, że pewien etap został już zakończony i choć głupstwem byłoby odłożenie na zakurzoną półkę pomysłu na nowe przygody bohaterów bestsellerowego cyklu, to Emily Rodda tym razem nie zasługuje na aplauz. Zamiast nowej akcji, mamy kontynuację. Za dużo tu przewidywalności i lęku przed wyjściem poza sprawdzone ramy. Przez osiem tomów Lief zbierał kolejne kamienie składające się na Pas Deltory, a każda część cyklu była poświęcona jednemu z nich. I kiedy wydawało się, że pewien schemat raz na zawsze został zamknięty na kłódkę, w dziewiątym tomie czytelnicy dowiadują się, że historia zatoczyła koło, Pas na nic się już nie przydaje, Władca Mroku wciąż zagraża bezpieczeństwu królestwa, a Lief może liczyć tylko na swoich dawnych towarzyszy przygód. Gdzieś tam przemykają nowi bohaterowie, ale pozostają w zasadzie niezauważeni i nie wnoszą do fabuły żadnych znaczących wątków. Jakieś nadzieje możemy wiązać z Marilen, młodą torańską arystokratką. Dotąd miła i milcząca dziewczyna pod koniec powieści
okazała się upartą i całkiem pomysłową osobą, która prawdopodobnie jeszcze sporo namiesza w całej historii, nie trzymając się narzuconej odgórnie roli przyszłej królewskiej małżonki i matki następcy tronu.
Jakby tego wszystkiego było mało, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to wszystko już było bardzo niedawno, bo w… poprzednim tomie. Wyspa Iluzji to w zasadzie kalka * Groty Mrokena*. W obu częściach mamy do czynienia z poszukiwaniem elementów piszczałki, obserwujemy kolejne nieudane zamachy na Liefa i potyczki z napotkanymi stworami. Trochę to wszystko nużące, ale wciąż i niezmiennie wciągające – widocznie Rodda wie, co czyni i jako płodna autorka pocznie jeszcze wiele podobnych do siebie opowieści, zdążając z zamknięciem cyklu przed ostatecznym zniechęceniem do siebie czytelników.