Nadanie planecie nazwy Roszponka, podobnie jak ochrzczenie jej stołecznej metropolii imieniem Pinokia, na pierwszy rzut oka mogłoby wydawać się nieco pretensjonalne. Ale nie dla wyżej podpisanego, który (zamieszkując poważne miasto wojewódzkie) z jednego okna widzi tabliczkę z nazwą ulicy Królewny Śnieżki, a z drugiego okna – podobną tabliczkę z napisem „ul. Czerwonego Kapturka”. Jeśli więc dzisiaj radni miejscy uprawiają radosne bajkowe nazewnictwo, dlaczego ich odkrywający dalekie planety potomkowie mieliby być mniej dowcipni? Taka oto refleksja zrodziła się podczas lektury powieści Mike’a Resnicka Starship: Bunt. Ta rasowa space opera, której akcja rozgrywa się w roku 1966 Ery Galaktycznej (czyli 4953 n.e.), opisuje epizody kosmicznej wojny prowadzonej przez zdominowaną przez ludzi Republikę z Federacją Teroni, grupującą wiele ras Obcych. Na wojnie, jak to na wojnie – przejawy bohaterstwa przeplatają się z przypadkami głupoty, dowództwo kurczowo trzyma się regulaminu, a żołnierz sam musi radzić sobie z
wrogiem. A tym ostatnim okazuje się czasem... nuda. To właśnie ona staje się udziałem załogi wysłużonego okrętu Republiki „Teodor Roosevelt”, który patroluje mało ważny sektor galaktyki. Na pokład okrętu trafiają żołnierze i oficerowie, którzy niekoniecznie sprawdzili się na innych posterunkach. Jednym z nich jest komandor Wilson Cole. Oficer ten posiada największą w całej flocie kolekcję wojennych odznaczeń, a także słynie z wysokiego poziomu niesubordynacji. Ta ostatnia przypadłość zaowocowała zesłaniem go na „Roosevelta”. Znalazłszy się na jego pokładzie, Cole stara się w rozprężonych szeregach przywrócić dyscyplinę i zaszczepić ducha walki. Jego pierwsza akcja bojowa ma na celu unieszkodliwienie wrogiego statku, który wylądował na wspomnianej na wstępie Roszponce. Kolejne rozkazy przenoszą okręt najpierw do Gromady Feniksa, a potem w okolice planet Benidos i Nowa Argentyna.
Starship to nic innego, jak klasyczna powieść marynistyczna, opisująca przygody wilków morskich Royal Navy z XVIII i XIX wieku, tylko przeniesiona w daleką przyszłość i przestrzeń kosmiczną. Drewniane pokłady żaglowców zostały zastąpione przez tytanowe kadłuby nadświetlnych jednostek kosmicznych, dymiące armaty – przez działa pulsacyjne, a „tubylców” z dalekich krain odgrywają przedstawiciele licznych ras Obcych. Wypróbowany sposób prowadzenia narracji sprawdza się i w tym wydaniu. Motorem napędzającym akcję jest niepokorna osobowość głównego bohatera, który z oddaniem służy ojczyźnie, ale nie jest doceniany przez jej skorumpowanych i konformistycznych funkcjonariuszy. Cole to człowiek, któremu nie jest wszystko jedno i który poważnie traktuje swoje obowiązki. Pragnie dobrze pełnić służbę Republice, niezależnie od koniunkturalności i krótkowzroczności swoich przełożonych. Aby być wiernym swoim żołnierskim ideałom, często musi więc działać wbrew regulaminom.
W kontekście borykania się bohatera z biurokratycznym i uzależnionym od polityki aparatem zarządzającym armią, Resnick poddaje krytyce także naszą rzeczywistość. Bo przecież również tu i teraz pojedynczy człowiek ma małe szanse na wygranie walki z polityczno-urzędniczą machiną państwa. Nawet jeśli walkę ową prowadzi w interesie tego państwa i jego obywateli. Ale w powieści równie ważne, co tego typu refleksje, są wojenne przygody bohaterów. To wszystko, co się dzieje w zamkniętej przestrzeni okrętów kosmicznych i na powierzchni odległych planet. I to, co zachodzi pomiędzy uczestnikami opisywanych zdarzeń. Emocje, które towarzyszą ich relacjom – bardzo ludzkie i bardzo bliskie naszemu codziennemu doświadczeniu. Bo właśnie te wszystkie elementy stanowią o atrakcyjności prozy Resnicka i nie pozwalają oderwać się od jej lektury.